czwartek, 11 października 2012

Pierwszy samodzielny spacer


Wojto przyjechał z nocy, pospał kilka godzin i musiał wracać, bo rozpoczyna już normalny, dzienny tryb. Ida znów miała noc jak z koszmaru…pobudki średnio co godzinę, więc w którymś momencie przeniosłam się do niej do pokoju, przykryłam ręcznikiem ihihi i spałam u niej. „Spałam”… chciałabym! Męczyłam się razem z nią, aż nastał piękny mglisty poranek i na dobre otworzyła swe szare oczęta i z radością oznajmiła „a gieeeeee!”. To oznacza, że już nie zamierza spać, właśnie się zastanawia co począć z tak cudnie zapowiadającym się dniem.


No to zwlekłyśmy się obie, pochodziłyśmy trochę po domu, a potem, jak zbliżała się godzina kiedy trzeba było budzić Wojtka to zostawiłam ją w foteliku przed rozsuniętym oknem (rozsuniętym w sensie żaluzji) i poszłam do kuchni.


 Spodziewałam się ryku, a tu mój mały kochany Paszczaczek zrobił niespodziankę i pozwolił mi w spokoju zrobić całe śniadanie! I to nie byle jakie, bo angielskie! Odkąd odkryliśmy w Tesco fasolkę to nawet w domu robimy sobie takie śniadanko od czasu do czasu. A zaczęło się jakieś 7-8 lat temu, kiedy byliśmy na wycieczce w Brighton, nocowaliśmy w fajowskim pensjonacie i właśnie tam, rano podano nam „English breakefast”. To był, że tak powiem nasz „pierwszy raz”, siedzieliśmy przy małym stoliku w wykuszu, przez okno przed nami było widać morze, okno było uchylone, więc było nawet słychać jak szumi i jak skrzeczą mewy. Ech… często wspominamy tamto śniadanie, to jedna z chwil, którą chciałoby się mieć na zawsze w pamięci. No, ale wracając do śniadania. Składa się na nie wiele rzeczy (pewnie ile knajp/hoteli/domów tym jego skład się różni) i są to: herbata lub kawa, sok pomarańczowy (koniecznie z farfoclami, mniam!), tosty z masłem, jajo sadzone (my lubimy jak żółtko pływa), kilka kawałków smażonego bekonu, smażone pieczarki, smażone pomidory (my tego nigdy nie robimy, ciekawe dlaczego? Hihih), smażone kiełbaski (angielskie kiełbaski są obrzydliwe, bleeee) i fasolka w sosie pomidorowym. Nie wiem kto i dlaczego ułożył taki zestaw – co było inspiracją? Wydaje mi się, że jest tego za dużo, za tłusto, w ogóle ZA. No, ale od czasu do czasu… J

Kiedy Wojto pojechał do pracy Ida poszła na chwilkę lulu, a ja zdążyłam spakować torbę na wyjście i pozmywać naczynia. Kiedy mała się obudziła wcisnęłam jej „niedzielny lancz dziadka” hihihi O właśnie. Trochę o diecie niemowląt. W Polsce naczytałam się jakie warzywa i owoce, w którym miesiącu życia można dzieciom wprowadzać, że eksponować na gluten, że wieczorem kaszkę dawać… przyjechałam tu i ZONK. Pierwsza sprawa, że ciężko znaleźć jakieś ciekawe smaki  - w Polsce jest ich milion pięćset, np. soczki o takich nazwach i kombinacjach, że ślinka sama leci, a tu tylko czarna porzeczka lub jabłko. Druga sprawa, że przeżywam szok czytając jakie propozycje mają tutaj producenci żywności dla dzieci w wieku 5 miesięcy:
- budyń o smaku czekoladowym !!
- jabłka z ciasteczkami
- pudding o smaku truskawek
- spaghetti bolognese
… pewnie nikt się temu nie dziwi poza mamami małych niemowlaków, obeznanymi co kiedy wprowadzać do diety. Generalnie mleko, gluten, truskawki, kakao…. Dziś Ida jadła „letnią sałatkę owocową”, w której były mandarynki! Lancz dziadka zawierał pomidory i fasolkę! Hm… Czyżby dzieci w GB i w Polsce rozwijały się inaczej? W innej kolejności? Dlaczego u nas się mówi tego nie, tamtego nie a tu proszę! kakao, mandarynki, truskawki! Zastanawiające. Nie znalazłam tu jeszcze niestety kaszki manny (więc czym by tu wprowadzać gluten?), nie ma nadal mąki ziemniaczanej (więc nie ma kąpieli w krochmalu..), za Oilatum Wojto się najeździł, a co najśmieszniejsze – nie mogliśmy znaleźć wanienki! U nas można kupić w każdym markecie za 12 -15 zł, tutaj – nie ma! Na razie znaleźliśmy tylko w katalogu Argosa za 20Ł!! Na nasze to ponad 100 zł, więc strzeliliśmy fochem i kąpiemy Idę w normalnej wannie. Na razie jej się podoba, choć wanna jest… yyy… to na inny post.
No dobra, rozpisałam się, a tymczasem wspominałam, że Ida jadła „niedzielny lancz dziadka” i odkryłam, że musi popijać podczas jedzenia! Jak daje jej kilka łyków soczku to otwiera potem dziób i je z chęcią. Po paru łyżeczkach sznuruje dziób i koniec, nic nie wcisnę –więc znów picie, dul dul dul…i je  z powrotem.. ;-) Ja też dużo pije podczas jedzenia, Wojtek niemal nigdy – ależ to dziwne ;-)

Po zjedzeniu poszłyśmy na spacer. W naszym mieszkaniu jest ciągle ciepło i słonecznie i jak się wybieram na zewnątrz to wydaje mi się, że jest ciepło i potem marznę. I tak codziennie! Dziś też… ;] poszłyśmy do Lidla na zakupy, ale wcześniej doładowałam sobie angielską kartę telefoniczną i zadzwoniłam do Mamy.

tam w tle policjanci na koniach
Gadałam i szłam i… zabłądziłam hihih. Dopiero za trzecim kółkiem trafiłam w odpowiednią uliczkę. Zakupy zrobiłam!(jak głupio jest kupować w innej walucie! Przeliczać? Nie przeliczać? Na nowo czytać etykiety wszystkich produktów żeby wiedzieć co ma świństwa, a co nie… męczące!).Korzystając z drzemki Idy siadłam sobie na ławce nieopodal  kawiarni, w której ostatnio podłączyłam się do netu i okazało się że łapię wi-fi! Był słaby, nie chciał mi się włączyć blogger, więc nic na blogu nie napisałam, ale sprawdziłam sobie pocztę, facebooka i poczułam się w kontakcie ze światem. Niestety w centrum miasta znów był targ, więc był też hałas, tłum i generalnie czułam się jakbym siedziała pośrodku Balcerka…

Wracając do domu miałam koszmarne uczucie, że długaśny most nad rzeką, przez który musimy przejść, cały się trząsł. Do tej pory przechodziłam po nim około miliona razy i nie miałam takich odczuć. Nie lubię takiego poczucia bezwładności, czasem to jest w windach (nasza blokowa jest za stara i za wolna na szczęście) i w samolotach. Fuu! Na tym właśnie moście spotkałam Pawła – wybierał się na zakupy. Ich szef coś namieszał i zapomniał po niego pojechać, więc trafił mu się niespodziewanie dzień wolny ;-) Szkoda, że Wojtkowi się tak nie stało.
Do domu doszłam zmarznięta na kość, ale Ida miała się dobrze. Wózek obładowany ciężkimi zakupami (jak zawsze) było ciężko przetargać przez krawężniki, więc byłam zmęczona. W ciągu kolejnych dwóch godzin zdołałam zabawiać Idę i zrobić lazanię. Inspiracją była resztka sosu ze spaghetti i wydawało mi się, że rach ciach ciach i będzie gotowe danie. Haaa! A może nie to? Może moja podświadomość podpowiedziała mi, że będę do tej lazani musiała kupić ceramiczne naczynia do zapiekania, które chodziły za mną od kilku lat? ;)))) Kupiłam je sobie w końcu, bo nie było ze mną Wojtka („kochanie, ale czy my naprawdę tego potrzebujemy?”). Lazania wyszła dobra, naczynia się sprawdziły i tak oto spędzamy pierwszy spokojny wieczór razem, Ida śpi w swoim pokoju od czasu do czasu budząc się z płaczem, Wojto ogląda (super, świetny i czadowy!!) film o potworach, smokach i innych badziewiach, a ja gryzmolę.





1 komentarz:

  1. MArta..z tymi śniadaniami to uważajcie, pamiętasz jak ostatniow wróciłaś po dłuższym pobycie w UK? 10 kg bogatsza? hahahahaa

    OdpowiedzUsuń