Wojto przyjechał z nocy, pospał kilka godzin i musiał
wracać, bo rozpoczyna już normalny, dzienny tryb. Ida znów miała noc jak z
koszmaru…pobudki średnio co godzinę, więc w którymś momencie przeniosłam się do
niej do pokoju, przykryłam ręcznikiem ihihi i spałam u niej. „Spałam”…
chciałabym! Męczyłam się razem z nią, aż nastał piękny mglisty poranek i na
dobre otworzyła swe szare oczęta i z radością oznajmiła „a gieeeeee!”. To
oznacza, że już nie zamierza spać, właśnie się zastanawia co począć z tak
cudnie zapowiadającym się dniem.
No to zwlekłyśmy się obie, pochodziłyśmy trochę po domu, a
potem, jak zbliżała się godzina kiedy trzeba było budzić Wojtka to zostawiłam
ją w foteliku przed rozsuniętym oknem (rozsuniętym w sensie żaluzji) i poszłam
do kuchni.
Spodziewałam się
ryku, a tu mój mały kochany Paszczaczek zrobił niespodziankę i pozwolił mi w
spokoju zrobić całe śniadanie! I to nie byle jakie, bo angielskie! Odkąd
odkryliśmy w Tesco fasolkę to nawet w domu robimy sobie takie śniadanko od
czasu do czasu. A zaczęło się jakieś 7-8 lat temu, kiedy byliśmy na wycieczce w
Brighton, nocowaliśmy w fajowskim pensjonacie i właśnie tam, rano podano nam
„English breakefast”. To był, że tak powiem nasz „pierwszy raz”, siedzieliśmy
przy małym stoliku w wykuszu, przez okno przed nami było widać morze, okno było
uchylone, więc było nawet słychać jak szumi i jak skrzeczą mewy. Ech… często
wspominamy tamto śniadanie, to jedna z chwil, którą chciałoby się mieć na
zawsze w pamięci. No, ale wracając do śniadania. Składa się na nie wiele rzeczy
(pewnie ile knajp/hoteli/domów tym jego skład się różni) i są to: herbata lub
kawa, sok pomarańczowy (koniecznie z farfoclami, mniam!), tosty z masłem, jajo
sadzone (my lubimy jak żółtko pływa), kilka kawałków smażonego bekonu, smażone
pieczarki, smażone pomidory (my tego nigdy nie robimy, ciekawe dlaczego?
Hihih), smażone kiełbaski (angielskie kiełbaski są obrzydliwe, bleeee) i
fasolka w sosie pomidorowym. Nie wiem kto i dlaczego ułożył taki zestaw – co
było inspiracją? Wydaje mi się, że jest tego za dużo, za tłusto, w ogóle ZA.
No, ale od czasu do czasu… J
Kiedy Wojto pojechał do pracy Ida poszła na chwilkę lulu, a
ja zdążyłam spakować torbę na wyjście i pozmywać naczynia. Kiedy mała się
obudziła wcisnęłam jej „niedzielny lancz dziadka” hihihi O właśnie. Trochę o
diecie niemowląt. W Polsce naczytałam się jakie warzywa i owoce, w którym
miesiącu życia można dzieciom wprowadzać, że eksponować na gluten, że wieczorem
kaszkę dawać… przyjechałam tu i ZONK. Pierwsza sprawa, że ciężko znaleźć jakieś
ciekawe smaki - w Polsce jest ich milion
pięćset, np. soczki o takich nazwach i kombinacjach, że ślinka sama leci, a tu
tylko czarna porzeczka lub jabłko. Druga sprawa, że przeżywam szok czytając
jakie propozycje mają tutaj producenci żywności dla dzieci w wieku 5 miesięcy:
- budyń o smaku czekoladowym !!
- jabłka z ciasteczkami
- pudding o smaku truskawek
- spaghetti bolognese
- jabłka z ciasteczkami
- pudding o smaku truskawek
- spaghetti bolognese
… pewnie nikt się temu nie dziwi poza mamami małych
niemowlaków, obeznanymi co kiedy wprowadzać do diety. Generalnie mleko, gluten,
truskawki, kakao…. Dziś Ida jadła „letnią sałatkę owocową”, w której były
mandarynki! Lancz dziadka zawierał pomidory i fasolkę! Hm… Czyżby dzieci w GB i
w Polsce rozwijały się inaczej? W innej kolejności? Dlaczego u nas się mówi
tego nie, tamtego nie a tu proszę! kakao, mandarynki, truskawki!
Zastanawiające. Nie znalazłam tu jeszcze niestety kaszki manny (więc czym by tu
wprowadzać gluten?), nie ma nadal mąki ziemniaczanej (więc nie ma kąpieli w
krochmalu..), za Oilatum Wojto się najeździł, a co najśmieszniejsze – nie
mogliśmy znaleźć wanienki! U nas można kupić w każdym markecie za 12 -15 zł,
tutaj – nie ma! Na razie znaleźliśmy tylko w katalogu Argosa za 20Ł!! Na nasze
to ponad 100 zł, więc strzeliliśmy fochem i kąpiemy Idę w normalnej wannie. Na
razie jej się podoba, choć wanna jest… yyy… to na inny post.
No dobra, rozpisałam się, a tymczasem wspominałam, że Ida
jadła „niedzielny lancz dziadka” i odkryłam, że musi popijać podczas jedzenia! Jak
daje jej kilka łyków soczku to otwiera potem dziób i je z chęcią. Po paru
łyżeczkach sznuruje dziób i koniec, nic nie wcisnę –więc znów picie, dul dul
dul…i je z powrotem.. ;-) Ja też dużo
pije podczas jedzenia, Wojtek niemal nigdy – ależ to dziwne ;-)
Po zjedzeniu poszłyśmy na spacer. W naszym mieszkaniu jest
ciągle ciepło i słonecznie i jak się wybieram na zewnątrz to wydaje mi się, że
jest ciepło i potem marznę. I tak codziennie! Dziś też… ;] poszłyśmy do Lidla
na zakupy, ale wcześniej doładowałam sobie angielską kartę telefoniczną i zadzwoniłam
do Mamy.
Gadałam i szłam i… zabłądziłam hihih. Dopiero za trzecim
kółkiem trafiłam w odpowiednią uliczkę. Zakupy zrobiłam!(jak głupio jest
kupować w innej walucie! Przeliczać? Nie przeliczać? Na nowo czytać etykiety
wszystkich produktów żeby wiedzieć co ma świństwa, a co nie…
męczące!).Korzystając z drzemki Idy siadłam sobie na ławce nieopodal kawiarni, w której ostatnio podłączyłam się do
netu i okazało się że łapię wi-fi! Był słaby, nie chciał mi się włączyć
blogger, więc nic na blogu nie napisałam, ale sprawdziłam sobie pocztę,
facebooka i poczułam się w kontakcie ze światem. Niestety w centrum miasta znów
był targ, więc był też hałas, tłum i generalnie czułam się jakbym siedziała
pośrodku Balcerka…
Wracając do domu miałam koszmarne uczucie, że długaśny most nad
rzeką, przez który musimy przejść, cały się trząsł. Do tej pory przechodziłam
po nim około miliona razy i nie miałam takich odczuć. Nie lubię takiego
poczucia bezwładności, czasem to jest w windach (nasza blokowa jest za stara i
za wolna na szczęście) i w samolotach. Fuu! Na tym właśnie moście spotkałam
Pawła – wybierał się na zakupy. Ich szef coś namieszał i zapomniał po niego
pojechać, więc trafił mu się niespodziewanie dzień wolny ;-) Szkoda, że
Wojtkowi się tak nie stało.
Do domu doszłam zmarznięta na kość, ale Ida miała się
dobrze. Wózek obładowany ciężkimi zakupami (jak zawsze) było ciężko przetargać
przez krawężniki, więc byłam zmęczona. W ciągu kolejnych dwóch godzin zdołałam
zabawiać Idę i zrobić lazanię. Inspiracją była resztka sosu ze spaghetti i
wydawało mi się, że rach ciach ciach i będzie gotowe danie. Haaa! A może nie
to? Może moja podświadomość podpowiedziała mi, że będę do tej lazani musiała
kupić ceramiczne naczynia do zapiekania, które chodziły za mną od kilku lat?
;)))) Kupiłam je sobie w końcu, bo nie było ze mną Wojtka („kochanie, ale czy
my naprawdę tego potrzebujemy?”). Lazania wyszła dobra, naczynia się sprawdziły
i tak oto spędzamy pierwszy spokojny wieczór razem, Ida śpi w swoim pokoju od
czasu do czasu budząc się z płaczem, Wojto ogląda (super, świetny i czadowy!!)
film o potworach, smokach i innych badziewiach, a ja gryzmolę.
MArta..z tymi śniadaniami to uważajcie, pamiętasz jak ostatniow wróciłaś po dłuższym pobycie w UK? 10 kg bogatsza? hahahahaa
OdpowiedzUsuń