niedziela, 23 marca 2014

Sie robi ;-)

Cześć Wojto!

Ileż tu się zadziało!!

Mamy już w pokoju pod szafą panele.

Sypialnia i kuchnia pomalowane.

W kuchni panele (uwielbiam je! Podchwyciłam pomysł Karola, aby były na skos i ja jestem zachwycowa, a on zły na siebie, że mi tak doradził, bo się nieźle namęczyli przy tym hihihihi :-)  )

W przedpokoju paneli brakło, więc trochę są ułożone, a trochę nie są :-] skoro powierzchnia wg projektu i powierzchnia rzeczywista na dwóch pomieszczeniach różni się o 3 m2 to ja wolę nie wiedzieć ile naprawdę ma to mieszkanie ;-))) Paneli nie udało się niestety kupić tak na już, będą dopiero około środy.... Musiałam się przeprosić z INTERFLOOREM, bo w żadnym innym sklepie w Gliwicach i Zabrzu nie udało mi się takich paneli znaleźć......

W czwartek długo siedziałam w mieszkaniu (pobiłam rekord - wyszłam o pierwszej w nocy hihi) bo chciałam przed położeniem paneli oszlifować na gotowo doły futryn w przedpokoju. Trochę to trwało.... A potem jeszcze musiałam zdecydowac o sposobie położenia paneli więc porozkładałam sobie kilka w różny sposób żeby zwizualizować....a potem jeszcze grzebałam w wielkim pudle z wtyczkami i pstryczkami aby znaleźć komplet do kuchni za meblami - aby Karol to załozył zanim zastawione to zostanie meblami. Ech... w domu mnie wzięło na słuchanie muzyki przy "kolacji" i zasnęłam w wannie na amen ;-) Obudziłam się 0 3.11 czy jakoś tak i byłam kompletnie nietomna. Rano obudziałam się o 7.59.... wyskoczyłam z łóżka spanikowana, byłam już przy drzwiach do przedpokoju gdy zadzwonił telefon - Karol! Miałam mu przed pracą  (czyli godzinę wcześniej!) zostawic adres interflooru i decyzje jak klasc panele. Ech.... Telefon obudził Idę, zaczęła się na mnei wspinać i jojczeć, a potem, jak ją oddałąm ammaie to płakać... Ale już o 8.27 byłam w pracy, więc chyba i tak nieźle....

Meble ze strychu przewiezione!! Postanowiłam od razu przewieźć stół krzesła, umywalki, kibelki, zlew, piekarnik.... więcpoza 180 paczkami IKEI było jeszcze 100 innych ;-) Pan od ciężarówki stękałi marudził jak ciężko chodzić poschodach i przy wnoszeniu na nasze nowe, 3 piętro zaangażował połowę dzielnicowych "podsklepowych" aby pomogli nosić. Nie podobało mi sie to, bo nie chciałam aby jacyś obcy kręcili nam się po mieszkaniu, ale on zapewniał, że ich zna i za nich ręczy - faktycznie znali się i to chyba nawet dobrze, częśćz nich znała nawet ekipeKarola... świat jest mały. W każdym razie wszytsko byłoby ok,gdyby nie końcówka. Pan przy pierwszym umawianiu się na ten transport podał b.atrakcyjną cenę. Tuż przed ich przyjazdem przygotowałam kwotę dwukrotnie większą z mysla,że dam im więcej kasy bo naprawdę sporo tego łazenia po schodach.... A tymczasem, na koniec,pan powiedział kwotę TRZYKROTNIE większą niż początkowa. Aż mnie zmroziło.... Stwierdził, że koledze, z którym oryginalnie przyjechał płaci 100 zł za wnoszenie, sam tez chce tyle, plus kilka dyszek za transport no i "na flaszkę" dla przypadkowych pomagaczy. Wczesniej mi mówił 50 dla kolegi i dla siebie 30... więc byłzgrzyt. On się zdenerwował, ja się zdenerwowałam i pożegnaliśmy się z niesmakiem. No ale powiedz.... umawia się na jakąś kwotę, a potem ją potraja? Pomijam nawet fakt, że ja sama wniosłam i zniosłam spokojnie 1/4 wszystkich rzeczy, a po schodach wchodziałm więcej razy niż on i nie robiłam sobie przerw na papierosa..... Jak się podejmuje transportu to powinien miec do tego kondycję.... Uprzedzałam, że rzeczy ciężkich jest tylko kilka, reszta lekkaale bardzo bardzo duzo.... To ne moja wina, że się zmęczył bardziej niz podejrzewał?! Ech... żle mi z tym. Sadziłam, że jak im dam więcej kasy to będa zadowoleni a tymczasem oni sa niezadowoleni aja zniesmaczona.... Acha! NIe dałam mu tyle co chciał tylko tyle ile przygotowałam. Miałam mysli żeby mu dzis donieść...ale im dłużejo tym myslę tym bardziej mi ta myslprzechodzi.

W każdym razie sypialnia została zawalona meblami.....

Wieczorem zobaczyłam też pomalowane na szaro ściany w kuchni. Kolor świetny, alekuchnia była jak nora.... nie przejmuj się, bo to tylko chwilowe ;-)

Ponieważ biegałam po schodach z zakurzonymi paczkami milion razy, a potem jeszcze zamiatalam i przenosiłam manele ekipy z pokoju do pokoju żeby zrobić miejsce w sypialni to wyglądałam (mam nadzieję, że również nie pachnialam hihih) jak prosiak. Chciałam się umyc, ale.... woda z kranika nie leciala. Kranik został przeniesiony z kuchni do łazienki żeby paneli nie zalać (moje kochane, skośne panele love love!) i zdziwiona brakiem wody ruszyłam na łowy przyczyny. Pierwsze co przyszło mi do głowy to zakręcony zawór - poszłam zatem do drugiej łazienki, zobaczylam, że faktycznei jest zakręcony, więc go odkręciłam. Usłyszałam szum i plaskanie wody, ale jakoś tak dziwnie.... Zakręciłam więc szybko zawór  powrotem i postanowiłam, że umyję się w domu. Niestety....przechodząc zauważyłam, ze z otworu w ścianie pod piecem...leje się woda. Rszylam z akcją ratunkowa dla biednej ściany, zuzyłam prawie wszytskie chusteczki... a woda nadal się saczyła. Leciała i leciała. Powoli, ale jednak, ściaka rozmakała, plama się robiła coraz większa. Wiedziałam, ze to przez to, ze odkręciłam zawór, i że dużo tej wody nie mogło się wlac, ale po 20 minutach już byłam trochę wydygana co ja narobiłam... i zadzwoniłam do Karola z pytanniem "co robić?!". On mi spokojnie odpowiedział, że woda w końcu przestanie lecieć i tyle. Sama to wiedziałam, ale jakoś nie przestawała i nie przestawała hihihihih

W każdym razie uspokoiłam sie na tyle, że zaczełam się zbierać do domu.Tylko jeszcze  jedna rzecz nie dawała mi spokoju.Czułąm zapach palonego popieru. Łaziłam, wachałąm, ...i w końcu znalazłam. Położyłam chusteczke na lampie haogenowej - i chusteczka zmieniała się powoli lecz sukcesywnie w wegielek. Ech.... prawie potop i prawie pożar to sporo jak na jeden dzień ;-) W sumie nawet dobrze ię złożyło z tymi plagami, bo dzięki temu wyszłam dodomu duzo później niż początkowo chciałam i pod klatką na Wróbla spotkałam... naszą małą Idulę, uśmiechniętą,z gwizdkiem na sznurku na szyi... Były z mamą oglądać pociągi na moście. Mma nie miała komórki, ja nie wzięłam kluczy...wię gdybym przyszła wcześniej o i tak pocałowałabym klamkę.

W sobotę z wrażenia aż mnie skręcalo w brzuchu z nerwów. Po przejściach z panem od transportu wieczór wcześniej bałam się, że jak przyjedzie Pan Strażak to znów coś niespodziewanego wyskoczy.... Byłam w mieszkaniu kilka minut po 8 i ku mojemy zaskoczeniu był tam i Karol i dwóch chłopów, "domalowywali" kuchnię. Zdziwiłam się, bo miało ich nie być w ogóle, a co dopiero malować- ale jak się okazało Karolowi nie podobało się jak krzywo pomalowali i kazał im poprawiać w tempie ekspresowym hihi. Potem pojechali chyba do Chorzowa, bo tam coś b.pilnego mają. Czekalam na Pana Strazaka 48 minut i w tym czasie starałam się opisywać packi numerkami szafek.... było tego mnóóóóstwo. Przyjechał Pan Piotrek z dwoma pomocnikami i od arzu wzeli się do roboty. Nie minęło 15 minut jak już był złożony szkielet jednaj wielkiej szafki ;)

To widok już posegregowanych "kupek". Poza kadrem wielka góra niepoukladanych ;-) Początkowo wyglądało to jak magazyn pudełek ;-D



Chwilę segregowałam z jednym chłopakiem ( ci pomocnicy to chyba jacyś licealiści, ale jeden z nich widać, że już ma doświadczenia w takich montażach) a potem poszłąm do domu żeby zmienić mamę, bo chciała iść "w miasto". Byłam w  domu o 9.30 i nasza mała Klusia już jadła śniadanko. Po śniadaniu zebrałyśmy się, spakowałysmy i poszłyśmy na spacer po dzielni, taka piękna była pogoda! Po krótkim spacerze przyjechała Asia, zabrała Idę i wywiozła na swoją "wieś" a ja wróciłam do mieszkania i zastałam taki oto widok:



Szli jak burza ;-) Z małymi slizgawkami... np z dużego cargo Pan Strażak złozył szafkę z małymi drzwiczkami na dole i dużymi u góry ;-) na szczęście to IKEA, więc jak się znalazły brakujące części (któryś z noszących wieczór wcześniej pomagaczy położył je w innym pokoju) to cargo stało się cargiem ;-)

Panowie ciężko pracowali, dochodziły do mnie ciągle krzyki, z Panem Strażakiem nie ma żartów, gonił tych chłoapaków aż mi ich było żal ;-) Ja sobie spokojnie opalałam futrynę z POKOJU BALICKICH ;-) i tak płynęła godzina za godziną.  W tym dniu chyba pobito rekord w odiedzinach, bo byli tam:

- kompletna ekipa Karola
- znów Karol (na sekundę, ale jednak)
- pan Strazak i dwóch pomagierów
- Olek (zamontował gniazdko. Tylko po co nam ono za szafkami? ;-D )
- mama (moja - chyba ostatni raz była tam w grudniu, więc zaskoczyły ją zmiany, ale na plus ;-) )
- komplet Wierzboli (inspekcja nadzoru budowlanego. Odwieźli mamie Idę, która zasnęła nieprzytomnie w aucie i ... śpi do teraz, a jest obecnie 2.29 w nocy ! Przegonili ją na spacer, karmiła kury, nawoziła ogródek, segregowała tabletki.... nie spała, mało co jadła i padła jak kawka. Nie obudziło ją wypinanie z fotelika, przenoszenie, przebieranie w pizamę.... hihihi)

tak spała w Wierzbowym samochodzie


Wszyscy zgodnie orzekli, że futryny (te zrobione) robią wrażenie (nie wiem jeszcze czy to jakieś umówione za moimi plecami nie jest, bo w ciągu ostatnich kilku dni powiedzieli mi to wszyscy bywający w mieszkaniu - więc jest to mocno podejrzane, ale nie będę dochodzić prawdy, bo potrzebuję pozytywnej motywacji)

Ekipa Strażaka zwinęła się wykończona, zrobili wiecej niż zakładali na pierwszy dzień, ale jeszcze conajmniej jeden dzień tu spedzą, pod koniec tygodnia.

A jeszcze się pochwalę, że Olek mi wytłumaczył jak zamontować gniazdko internetowe i tak mnie kusiło żeby spróbowac, że przed wyjsciem do domu ...spróbowałam - i chyba się udało! ;-) Jestem z siebie bardzo dumna ;-)

PRZED

  PO
 

PRZED (albo raczej w trakcie)
 PO


..... moja kuchnia!!!!!!!


Masz na deser naszą kluseczkę rok temu ;-)


środa, 19 marca 2014

Ostateczne pożegnanie z gołębiami.

Notka uzupełniona o tekst (mnóstwo tekstu)  pisany kursywą w innym kolorze.

Ostatni raz pisałam ponad tydzień temu. Kiedy to zleciało? jak? 

Postaram się w skrócie opisać kilka dni, bo zaraz muszę wychodzić na angol.

To zdjęcie już nieaktualne, bo murki wykafelkowane



to zdjęcie juz nieaktualne, bo kabina z powrotem w kartonie

nie mogłam uwierzyć - a jednak: 185

taka to była masakra

gdybyś miał problem z rozpoznaniem


We wtorek mój porządek w duszy zburzył telefon, że kabina jest do niczego. Wieczorem debatowaliśmy z Januszem i niestety nie udało się wymyśleć racjonalnego rozwiązania, więc kabina musi zniknąć.

W środę byłam na angielskim i się trochę pośmiałam, bo nadal grupa jest wesoła ;-) Przynajmniej moje mięśnie odpowiedzialne za śmiech nie sklapcianieją ostatecznie. Po powrocie z angola, a była godzina 19.20 zastałam pusty dom i kartkę "pojechałam z Idą po Oskara do kliniki. mała spała do 18, więc jak się uda to zdążymy na autobus o 19.27. Wrócimy późno". Wyleciałam z domu jak nienormalna i w pięć minut byłam na przystanku. Ledwo żyłam z zasapania, autobus akurat podjechał na przystanek. Wysapałam "mamo to ja ją wezmę z powrotem do domu..." a mama mi na to "A coś ty, obiecałam jej, że pojedzie autobusem. Cześć" I tyle. Wsiadły se i pojechały. Ida to nawet mnie na tym przystanku nie zauważyła.... Wiec wróciłam do domu sama....

W czwartek... nie pamiętam.  czarna dziura.

W piątek .... nad ranem wymacałam sobie w oku, które mnie od kilku dni bolało jakąś gulkę. Rano odwinęłam powiekę i ujrzałam wielka, cielistą kule, które wywołała moje przerażenie. Najpierw spokojnie podeszłam do sprawy z myślą "muszę umówić się do okulisty" a potem, w ciagu kilku chwil w pracy mysli mutowały i mutowały i przelatywały mi jak rakiety
...to na pewno szybko rośnie...
...czy będę mogła funkcjonować z naroślą wyrastającą z oczodołu...
...czy wytną mi oko?....
...czy jak umrę to dasz sobie radę z urządzeniem mieszkania?....
... czy Ida będzie mnie pamiętać....

w każdym razie już o 12 byłam u okulistki ;-) Okazało się, że mam zapalenie czegoś tam, dostałam an to maść i antybiotyk w kroplach (który zamiast brać 3 x dziennie to biorę raz na trzy dni.... echhh...) i spokojna wróciłam do pracy.Po pracy zdaje się, że jechałam do gazowni podpisać umowę, ale brakowało mi pieczątki z ZBMu, wiec wróciłam z niczym.

Wieczorem zaczęłam sprzątać w mieszkaniu. Odkurzałam "salon" i wszystkie obecne w nim ściany, murki, listewki, meble i każdy jeden dupsik żeby było jak najmniej pyłu. Potem poprzesuwałam to co umiałam i zaczęłam przenosić bielskie łupy (po uprzednim "umyciu" z sypialni do salonu. "Salon" - co to za głupie słowo! Nie podoba mi się. Musimy ten pokój nazwać inaczej. W każdym razie nie przeniosłam wszystkiego, bo zrobiło się bardzo późno. Odkurzając przeszło mi przez myśl, że nas trochę chyba poniosło z metrażem mieszkania.... nasz odkurzacz nam tego nie wybaczy....

tu Twój prezent od Streetcomu ;-)


















Ida mnie nienawidzi. Moje usypianie jej to 2-3 godziny krzyków, pisków, kopania, darcia, turlania i nerwów - a mamie usypia w pół godziny z uśmiechem na dziobie :-(((((((((((((

Sobota - pięknie się rozlało, więc najpierw poszłam z Idą chlapu chlapu po kałużach, a potem odprowadziłam na Wandy i poszłam walczyć dalej z kurzem.




 ta śliczna kurtka to prezent od Justyny :-)







"piątka" z Panem Ludwikiem. Dla nieznających tego pana informacja, że to pan sąsiad, który  około szesnastu razy dziennie wjeżdża i wyjeżdża swoim śneiżnobiałym autkiem do i z garażu pod mamy oknami. Co mnie widzi to przypomina, że po moim urodzeniu przywoził mnie ze szpitala z Katowic do Gliwic w pudełku kartonowym, a kilka lat później zarzyguliłam mu samochód jak gdzieś jechaliśmy ;-) "panna rzygulanka" na mnie mówi ...od 30 lat!





W mieszkaniu zaczęło się szaleństwo. Poprzenosiłam wszystkie graty z sypialni i kuchni, wyskrobałam parapety z...wiesz czego (bleeeeeeeeeeeee, około 6 kg !!!! ogromna, ciężka reklamówka. Fuuuj!)
Tu mój strój roboczy do parapetów. Gumowe rękawice i maska były ABSOLUTNIE konieczne. Zobacz przy okazji - mamy lustra! Mogę robić sweet focie nawet dużym aparatem ;-) Przy okazji z tej perspektywy nasza łazienka wygląda na salon :-)


parapety niestety nie nadają się do niczego... nie wiem co trzeba będzie z nimi zrobić aby "jakoś" wyglądały.

przy okazji przetarłam trochę okna i się ucieszyłam, bo brud świetnie z nich schodzi. bałam się, że przez to, że nie były zabezpieczone będą nie do doczyszczenia, a tym czasem sama zimną woda był świetny efekt ;-)

Przed odkurzaniem


mamy urządzony salon! jest w nim kredens, łóżko, kilka szafek. nawet lampa, półki, lustro.... czyli, że gotowy!?

W sobotę dokończyłam obdrapywać boki futryn w kuchni, bo mimo moich usilnych próśb nie zostało to zrobione, a przed odkurzaniem raczej musiało - doszlifowałam je potem i odkurzałam... i odkurzłam... i odkurzałam. Ściany (na stołeczek, odkurzacz w ręce, ze stołeczka, odkurzacz postawić, na stołeczek , odkurzacz do ręki ...i na dół....), potem podłogi, szczeliny między ścianami a podłoga..... A na deser czterokrotne mycie podłóg. Efekt - niewidoczny, ale satysfakcję miałam. Wyszłam stamtąd o 00.20

W niedzielę rozpoczęłam przygodę z malowaniem....


...opisze ci to następnym razem, bo muszę spadać. Angol trwa już 15 minut, czas na niego pójść....

w niedzielę.... po kościele mama zabrała Idę do Św.Patryka i na cmentarz, ale wiało i padało więc ponoć szybko wróciły. Ja natomiast rozpoczęłam swój "pierwszy raz" z malowaniem. Wszystko sobie przygotowałam, wyszorowałam pudło z farbą, bo było zakurzone (a lewo je potrafię unieść, pamiętasz?), wlałam kilka kropel olejku waniliowego, bo Perfekcyjna pani Domu tak radziła żeby nie śmierdziało (nie podziałało, albo to ściema, albo wlałam za mało). Obkleiłam okno i parapet i z drżącymi rękami zaczęłam. Od razu się zdziwiłam, że jest inaczej niż sobie wyobrażałam. Bo się ślizga. Bo często trzeba nakładać farbę. Bo efekt nie jest piorunujący. Bo szyja nie chciała się tak wyginać jak potrzebowałam.... Zdążyłam pomalować cały sufit i dwie ściany w sypialni, ale jak wiesz byłam bardzo rozczarowana efektem. 

Rano w  poniedziałek podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami z Januszem ("a nie rozcieńczałaś farby? no to trzeba było!"), z Rafałem ("ale nie rozcieńczałaś farby? nigdy tego nie rób"), z Karolem ("czemu nie rozcieńczyłaś farby? byś się tak nie namachała") i wszyscy zgodnie orzekli, że jak wyschnie ściana to na pewno będzie lepiej wyglądać. 

W ciągu dnia mama była z Idą na badaniu krwi. Podobno Idula starała się być dzielna i płakała tylko w kulminacyjnym momencie i w nagrodę dostała od mamy parasolkę. Zrobiło mi się strasznie smutno, bo wtedy mocno odczułam, że Ida spędza mnóstwo czasu z moją mamą, z twoją mamą, z Marzeną, z Justyną, a chyba najmniej ze mną. To one się z nią bawią, chodzą na spacery, opowiadają jej różne rzeczy, śpiewają, uczą wierszyków.... To nie ja ocierałam Idy łzy po badaniu krwi i nawet nie ja jej kupiłam upragnioną parasolkę! Dzień czy dwa wcześniej kiedy dałam jej z szafki jakiś parasol po chłopakach i zobaczyłam jej szczęście na buzi a potem okazało się, że parasol jest złamany i do niczego się nie nadaje to obiecałam, że jej kupię parasolkę i nawet tego nie zrobiłam.... Nie gotuję jej zupek, nie kupuję ubrań, nie pamiętam nawet jaki ma rozmiar szłapki ;-( I jeszcze mi wyje nocami ;-( 

Jak już będzie po remoncie to będziemy plackiem siedzieć na tyłku aż sie sobą zanudzimy ;-)

Po pracy miałam fryzjera. Myślałam, że zetnę się tuz przed wylotem, ale już nie mogłam wytrzymać, fuj. Fryzjer zajął mi godzinę, wiec na spotkanie z elektrykiem dosłownie biegłam. Wpadłam do domu tylko po ciuchy na przebranie, ale przebrałam się już w mieszkaniu. Zanim elektryk przyjechał porozkładałam sobie sprzęcior do malowania i już już... miałam zaczynać jak przyjechał. Rozdłubał dziurę na klatce, wymienił kable, powyłączał sąsiadom na chwile prąd, w sumie zajęło to grubo ponad godzinę. Potem wypisywał papiery... generalnie zajęło to sporo czasu wiec tego dnia zdążyłam pomalować tylko połowę wnęki okiennej. I wtedy też zadzwonili Wierzbole z decyzją, że nam w prezencie "na nowe mieszkanie" podarują pomalowanie kuchni i sypialni. Sama własnie obliczałam czy zdołam pomalować do weekendu kuchnie i cały pokój tak aby można było składać meble i dochodziłam do wniosku, że będę musiała o kuchnię poprosić Karola. Kiedy zadzwonił Janusz i mi powiedział co postanowili to byłam trochę zła, bo odebrałam to jako komunikat, że sobie nie radzę, że trzeba się nade mną zlitować, choć wiem, że nie o to chodziło. Echh... wiadomo "komunikat dziełem odbiorcy" ;-) W każdym razie gest bardzo miły (i jak Wierzbole czytają to ponawiam podziękowania!), ale zrobiło mi się smutno. Może brakowało mi jakiegoś pochwalnego słowa, w sumie nieźle się w weekend napracowałam i zamiast sukcesu odczuwałam porażkę i to nie było fajne. ((Swoją drogą, własnie dzisiaj Rafaello mnie pochwalił za dzielność, więc mi morale podskoczyło hihi ))

We wtorek.... zostałam w domu a mama poszła za mnie do pracy (bajka!). Idę musiałam siłą budzić, bo się księżniczka rozespała, przyzwyczajona do spania do 10 , 11 a tu niedobra mama ją zerwała przed 8 z wyrka, wepchnęła śniadanko, przyodziała w ubranko i poszłyśmy do remontowni. "Ida, kółko, husiu husiu. dzieci!" Powiedziałam Idusi głośno, "Pan Karol troszkę nie z tej strony powiesił kółeczko na husiu husiu i trochę za blisko okna, więc pewnie nie będziesz się mogła zbyt wysoko bujać" na co Karol się oburzył, że podobno dokładnie w tym miejscu kazałeś mu powiesić ten hak hiihihihi ;-D. Brat Karola, Mateusz powiedział, że on pamięta gdzie są legary, wiec można coś w tej kwestii jeszcze zmienić - więc to rozważam.

Musiałam omówić z Karolem położenie paneli, bo okazało się, że nasza kuchnia to małe Karpaty. Góry, doliny, stromizny i przełęcze. Na wyrównywanie podłogi jest o pół roku za późno ;-) ja co prawda znalazłam fajne rozwiązanie tego problemu, podzieliłam się nim z Karolem. W przedpokoju zażyczyłam sobie pocięcie paneli w romby lub prostokąciki i ułożenie ich o tak:



lub 

lub

natomiast w kuchni chciałabym coś naprawdę wyjątkowego, a jako, że środek kuchni jest mocno zapadnięty poprosiłam ich o poszatkowanie paneli i zrobienie czegoś takiego: 



ewentualnie



Hm... nie tryskał entuzjazmem i nie podjął wyzwania. Bez sensu.

W każdym razie po około godzinnej debacie musiałam się zwijać i pojechałam z Idą do Zabrza na kontrolę. Jak wiesz, ale może nie wszyscy czytacze wiedzą, niniejszym ZAKOŃCZYŁYŚMY leczenie w Poradni Hematologii i Onkologii i mamy się więcej nie pokazywać ;-))))))))))))))))))))))))))) Za 6-12 miesięcy kontrolne USG i tyle, jupi jupi jupi!

Z Zabrza pojechałyśmy z powrotem do Gliwic, do ROMu po pieczątkę i podpis (wyobraź sobie, że udało mi się nawet załatwić kod do domofonu! ) a potem do mieszkania policzyć gniazdka. Czy moje obliczenia ostatecznie różnią się od Twoich?! Pewnie nie...

Z mieszkania do gazowni....po drodze zaszłyśmy do Janusza pracy, bo to rzut beretem. Chciałam sobie tam w spokoju wypisać trzy kartki wniosku, bo zapomniałam zrobić to w domu ,a przy okazji dałabym próbki chivasa...ale niestety, pocałowałam klamkę. Usiadłam sobie więc w holu i wypisywałam, a Ida bawiła się windą. Była grzeczna, wiec potem pojeździłyśmy windą na prawo i lewo, a właściwie w górę i w dół i poszłyśmy do gazowni.

Stanęłam w okienku a pan obsługiwacz popatrzył mi w oczy i zapytał "chce się pani umówić na zamąt?" . Zatkało mnie. Na jaki "zamąt". I dlaczego tak wprost, przecież nawet mnie nie zna. A poza tym jest między nami zdecydowanie za duża różnica wieku. I że on jeszcze na jakieś "zamąty" chadza? I co to właściwie jest? Rodzaj zadymy? Rozruby?!

- na "zamąt"? - zapytałam
- na zamąt licznika? - on z kolei zapytał mnie i zrozumiałam o co kaman ;-) Tak! Chciałam się umówić i w dodatku na zamąt! Czy istnieje takie słowo w słowniku języka polskiego?

On wypełniał, Ida lizała "dostanego" lizaka, niczego mi nie brakowało, wiec załatwiłam co chciałam i mogłyśmy wracać do domu. W domu Ida orzekła "Ida hopsi hopsi nie. Am am!" A zatem przed spaniem należało dziewczynce dać jeść. Ostatecznie zasnęła o 16!!!  i minutę po tym jak zasnęła już dzwonił stolarz w sprawie szafy. Dałam Iduni pospać prawie dwie godzinki a potem obiad, szybka zabawa klockami i sru! do Zabrza do Taurona. Tam tez załatwiłam wszystko co chciałam, Ida dostała kolejny zestaw kredek i kolorowanek , pojeździła na karuzeli (załapała się za darmola hihi) a potem zrobiłysmy szybkie zakupy, bo zachciało mi się ciasta ( i jeść i zrobić. Tak dawno nic nie piekłam!). Wróciłysmy do domu i po kąpieli mama przejęła Idę (usypianie zajęło jej pół godzinki....) a ja się relaksowałam obierając...krojąc... siekając.... ugniatając... Ale mi tego brakowało! Brakowało mi i takich przyjemnych zajęć i w ogóle wieczoru nieprzespanego w ciuchach obok Idy albo wieczoru bez wrzasków i pisków. Niestety, tak czy siak było późno, ciasto se wybrałam nie najłatwiejsze, więc ostateczny proces pieczenia zakończył się o 3 w nocy ;-) Jedną mniejszą foremkę zrobiłam dla ekipy (mama zapytała czy "dla Karola" a ja sobie uświadomiłam, że "Karol" to tak naprawdę nie Karol. Mówimy, że Karol coś zrobił, albo czegoś nie zrobił, a tak naprawdę to jego w ogóle u nas nie ma. Jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym go tam zastała  bez specjalnego umówienia się. Więc właściwie "Karol" to skrót myślowy odnoszący się do ekipy, a tak ściślej mówiąc do Mateusza, który u nas pracuje, bo ten drugi chłop jest teraz ciągle na dole. Czyli podsumowując Karol to Mateusz ;-) czyli zrobiłam ciasto dla Mateusza ;-) Z którym jestem na "ty pan" ;-D

jak już mówiłam, ciasto zakończyło proces dochodzenia o 3 w nocy (mam pokomplikowany przepis i kolejny raz zapomniałam go podczas roboty doprecyzować, więc następnym razem znów będzie mi się wszystko kiełbasić i zajmie więcej czasu, wrrr)

W środę rano podrzuciłam ciasto (było jeszcze ciepłe!) do mieszkania  i pognałam na przystanek. Autobus mi zwiał (ale najpierw zwiał mi Oskar. Szukałam go rano po całej dzielni, więc potem musiałam jechać autobusem żeby się nie spóźnić więcej niż i tak byłam w plecy). Czekałam an następny autobus i an przystanku zatrzymał się koleś i pytał jak dojechać do Urzędu Miasta ;-) Tłumaczyłam mu obmyślając czy się wpakować i mieć darmowa podwózkę czy nie, ale ostatecznie wydygałam i nie przyznałam się, że jadę w to samo miejsce. Pojechałam autobusem... ;-) 
Po pracy polazłam na angielski i okazało się... że jestem sama! ja i prowadzący - sam na sam przez prawie 3 godziny! Gdyby to był normalny kurs to chyba bym zwiała, a tak sobie gadaliśmy o wszystkim i o niczym i taki to dało wycisk mojemu mózgowi, że do czwartku rana myślałam  i mówiłam do siebie po angielsku ;-) Przy okazji przyznałam się, że wyjeżdżam i nie będzie mnie przez kilka miesięcy na co ticzer się zmartwił i powiedział, że bardzo żałuje, bo grupa i tak jest mała, a ja naprawdę dobrze mówię (...po angielsku). Bardzo mnie to ucieszyło, bo choć wcale nie mówię dobrze to usłyszeć, że to szkoda, że mnie nie będzie to naprawdę coś niecodziennego. Zrobiło mi się miło, że ticzerowi zrobiło się smutno hihihihi. Obiecałam mu Marmite na spróbowanie ;-)

Ida była już na Wandy, mama "podrzuciła" ją tam wczesniej, bo musiała na zebranie współnoty iść czy coś w tym stylu, zatem zamiast iść z angola do domu poszłam do remontowni i poopalałam sobie kolejną futrynę przez dwie godzinki. To była jedna z posmarowanych futryn, wiesz, tym rozpuszczalnikeim czerwonym. Bałam się, że wypuchnie, albo zacznie płonąć, więc obstawiłam się gaśnicą i wzmoglam czujność. Nic nie płonęło a farba nawet ładnie schodziła. Ale do końca to jeszcze daleko.... ;-)

Acha. Mamy już wymieniony licznik prądu (zaświeciła się trzecia dioda na tablicy. Normalnie jak w statku kosmicznym). Dziura po elektryku już zamurowana przez Karola (Mateusza?). Od dziś mamy też licznik gazu. A zatem i wodę ciepłą byśmy mogli mieć, czyż nie? A zatem...... jesteśmy blisko ;-)

same foty:

Ida kocha swoją parasolkę. Chadza z nią do wanny i nawet w słoneczne dni każe wozić ze sobą w samochodzie.

"Ida, wstawaj!" "Mamo, weź się..."






* tu musiałam ocenzurowac zdjecie bo moja dziurka w nosie wygladała przerażająco ;-)