Czeeeeeeeść! To my! Jest godz. 23 w piątek, postaram się
opisać Ci co robiłyśmy wczoraj i dzisiaj, ale nie wiem czy nie padnę wcześniej
;-) Nie wiem tez czy załadują się zdjęcia – jeśli nie, to będę brać kompa do mamy
albo Wierzb i tam spróbuję.
A zatem…
…poszłyśmy na tym głupim lotnisku do terminala i się zaczęło:
rozbieranie, pokazywanie…yyy to znaczy pokazywanie paszportów, biletów, trzeba było jednak wyciągnąć lapopa (i weź go
potem spakuj jak był tak wciśnięty w tą torbę!) a jak już się pozbierałam z tym
wszystkim to patrzę a na tablicy przy naszym locie wyświetlają „ostatnie
wezwanie na boardingowanie się”. No to spanikowałam i biegiem przez korytarze…winda
w górę…korytarze….kontrola...korytarze….sklep bezcłowy (na korytarzu!!), winda
w dół….korytarze….kontrola wymiarów bagażu…winda w górę…korytarze…..kontrola…..i
… schody w dół. Miałam pod wózkiem
ciężką torbę, więc nie było mowy żebym sprowadziła ten wózek z Idą w środku czy
na rękach na dół – musiałam się wrócić do kontroli i poprosić o pomoc. Tam
panie udawały, że mnie nie widzą i nie słyszą, ale nie miały wyjścia i jedna ze
mną poszła i mi pomogła znieść wózek. Oczywiście po tym wszystkim byłam w
samolocie ostatnia – tylko na mnie czekali! Weszłam na pokład o 6.32 a o 6.30
miał być odlot. Oczywiście nie byłabym ostatnia gdyby nie to, że to głupie
lotnisko jest …głupie! Jechałam TRZEMA windami, z czego najszybsza jechała
osiem razy wolniej niż nasza w bloku. Jedna właściwie nie jechała tylko ja nie
wiem co? Opadała? Masakra! Myślałam, że jestem w jakiejś ukrytej kamerze, po
prostu „wolniej da się już tylko stać”! Inna z kolei nie chciała się otworzyć - cisnęłam guzik,
cisnęłam i nic – pytam babę z obsługi czy ta winda w ogóle działa – powiedziała
że tak i olewka. A ja czekałam jak głupia – i czekałam i czekałam…a jak
przyjechała to drzwi otwierały się minutę i zamykały chyba osiem! No po prostu
jakaś porażka. Przez to wszyscy, których miałam za sobą w kolejce byli dawno
dawno przede mną – no… generalnie WSZYSCY byli przede mną ;D bo jak już
wspominałam byłam ostatnia z ostatnich.
Wlazłam do samolotu i stiuard sprawdzal karte pokładowa i
przy okazji poinformował mnie, że wg przepisów muszę siedzieć z Idą … pod oknem
;| Potem stwierdził, że już nie ma takich miejsc i żebym poszła siąść
gdziekolwiek. Poszłam więc, siadłam na pierwszym wolnym miejscu przy przejściu,
rozebrałam siebie, Idę, wyciągnęłam torebkę z torby … i jak usiadłam w nadziei,
że zaraz jakoś się ogarnę żeby pochować ciuchy, wysypujące się z otwartej
torby, kocyk, który miałam w ręce razem
z Idą, a przede wszystkim dwie torby to …przyszła stiuardesa i kazała jakiejś babce
przesiąść się ze mną tak, żebym siedziała pod oknem. …i wszystko od nowa. Baba już
była zapięta pasem, baaardzo duża i ciężko jej się było przeciskać i znów wcisnąć
i zapiąć w innym fotelu. My się wcisnęłyśmy na jej miejsce i …fru. Mogłabym tak
Ci opisywać jak to mi było źle i niewygodnie jeszcze tydzień, ale mi się nie
chce ;D W każdym razie lot minął spokojnie (poza dziećmi, którym rodzice
włączali filmy i gry na tabletach i z każdej strony słychać było melodyjki,
odgłosy strzelania, walenia młotkiem w jakieś głupie kotki czy króliczki, a
nawet „ahoj” krecika). Ida miała świetny ubaw, zaczepiała pana obok mnie,
klepała po tyłku jego córkę, kradła szalik osobie, która siedziała przed nami,
podarła mi gazetę”Ok!”, więc jej nawet nie poczytałam, robiła „kuku” ludziom z
tyłu i przodu, jadła, piła (kompocik ze śliwek jej jakoś nie smakował, fajne
miny robiła). Nie zmrużyła oka nawet na sekundę. Lot na szczęście był ok. Po
wylądowaniu okazało się, że wózków nie dadzą pod samolotem tylko razem z
bagażem. Więc z Idą na rękach do autobusu i do hali. A przed wejściem do hali
tłum… Na szczęście po chwili celnik przeszedł przez tłum, „wyłapał”
najładniejsze panie i tym sposobem poszłam do kontroli bez kolejki ;D No
dooobra, nie było tak. Wybierał z tłumu ludzi z małymi dziećmi, żebyśmy nie
marzli na dworze i dzięki temu nie musiałam czekać w tej koszmarnej kolejce.
Bagaż mi wyjechał w idealnej kolejności: fotelik, stelaż,
waliza, więc wszystko sobie fajnie poskładałam do kupy i opuściłam lotnisko…ta
daaaam! Chciałam jeszcze przed drogą przebrać Idzie pieluchę, ale do przewijaka
też była kolejka, więc dałam sobie spokój.
Jak dobrze, że jest Janusz. I że chciało mu się poświęcić pół
dnia i po nas przyjechać! Gdybym ja miała iść na pociąg albo autobus… to aż
mnie boli. A w ogóle jak to przyjemnie wejść do czystego, naprawionego auta, ze
zmienionymi oponkami… ale mam dobrze…! Mamy! Januszowi za to wszystko jestem
winna poza kilkoma stówkami to również kilka blach ciasta ;D Oczywiście z
manną! Hihihi
Przy zjeździe z autostrady zaliczyliśmy (hmmm, no może nie
my ale Janusz) awanturę i stworzyliśmy mega korek hahah, ale to może innym
razem. Albo nie, teraz, ale szybko. Jest jeden odcinek, ten między sośnicą a
daszyńskiego darmowy, ale i tak trzeba wydrukować bilet. A nam się bilet nie
drukował, choć Janusz klikał kilka razy w guzik. Świeciło się zielone i
otworzył szlaban, więc pojechaliśmy bez biletu, a na następnej bramce awantura.
Babka w budce z każdym nowym wątkiem i pytaniem dzwoniła na infolinie służbową,
zamykała okno żebyśmy rozmowy nie słyszeli, kończyła, otwierała okno i
przekazywała rewelayjne komunikaty, mniej więcej o takie: …że jak się nie
wydrukował to trzeba było poszukać guzika „pomoc”, …że to jest w regulaminie
autostrady…nie, nie jest nigdzie napisane….nie, nie można sprawdzić na
monitoringu….no chyba że powiemy którym pasem wjeżdżaliśmy….no to trzeba sobie
przypomnieć….skoro się nie pamięta to się nie da sprawdzić…wiec trzeba zapłacić
żeby otworzyła szlaban…nie ona nie może jak się nie zapłaci, bo system nie
zadziała….że takie są przepisy….że ona się zgadza, że ten odcinek jest darmowy,
ale i tak musimy zapłacić… kwitki z autostrady od krakowa go gliwic są dowodem,
że jechaliśmy za darmo tym odcinkiem, ale ona musi nas skasować….że tak powiedział
jej kierownik…ona nie wie jak się nazywa…ona go spyta…on nie powie….ona jeszcze
raz spyta…on jeszcze raz nie powie…ona sama nie zna nazwiska szefa….a poza tym
ma szesnastu szefów….nie wie z kim rozmawia przez telefon….ona proponuje żeby zapłacić
i napisać reklamację…oooo…. Jednak udało się zobaczyć na monitoringu, więc możemy
jechać bez opłaty… I to wszystko z dzwonieniem, zamykaniem okienka,
otwieraniem, dzwonieniem itd. A za nami sznur samochodów, zaczęli potem aż
trąbić ;D Generalnie cyrk.
Potem do Wierzb, przesiadłam się za kierownicę i…do domu!
Trochę się zastanawiałam jak się zabiorę do domu z Idą, torbą i walizą i
jeszcze wielkim worem pampersów, ale jakoś mi się udało („a potem narzekasz na
kręgosłup!”). W domu pierwsze co zobaczyłam, to gwiazdki na oknie –
Mikołajoasia zawiesiła ledowe gwiazdki, takie świąteczne ;D. Poza tym uderzyło
mnie jakie my mamy duże mieszkanie! Jakoś tak się czuje przestronniej niż w
Stockton, nie wiem czy o kwestia wielkości pokoju, bo tam jednak maleństwa, czy
sufit wyżej? I kolorowo jak mamy i drewnem pachnie (nie wiem dlaczego).
Asia sporo się tu napracowała, nawet okna umyła! Ale i tak
czeka mnie kilka dni rozpakowywania, prania, układania…. Tworzenie listy
zakupów itd.
Ida była zachwycona otoczeniem , na wszystko się gapiła,
chciała dotykać, oglądać, o spaniu nie było mowy, choć była ledwo przytomna.
Spakowałam się więc i pojechałam do Gliwic. Ida zaraz w aucie usnęła, wiec
jechałam najbardziej okrężną drogą jaką znam i potem jeszcze kilka kółek po
dzielnicy i jak zaparkowałam to czekałam aż się sama obudzi, co niestety długo
nie trwało. Poszłam do Twojej mamy, ale Ida się bała. Pierwszy raz ją taka widziałam,
bała się, płakała, tuliła do mnie jak małpka.
Po godzinie poszłam do mojej mamy
na obiad i tam Ida była absolutnie zachwycona Oskarem – poza tym, że jak nas na
dzień dobry obszczekał to się wystraszyła i ryczała, ale potem chichrała się,
piszczała i gapiła. Poza tym siedziała w krzesełku, jadła chrupki, wywalała książki
z regału, jadła też zupę ogórkową.
Wróciłyśmy do domu i ciężko było ja położyć
w łóżeczku, nie chciała, ale jak już mi się to udało to odetchnęłam. Chciałam
do Ciebie popisać smsy, ale pomieszało mi się z której karty na którą i jak
wiesz, w końcu nic nie dostałeś. Chciałam posprzątać, internet uruchomić,
zdjęcia zgrać…ale zamiast tego padłam i poszłam spać.
A dziś to już pigułka : cały dzień w domu, wśród maneli,
toreb z ciuchami, reklamówek z rzeczami Idy… ale już niemal wszystko ogarnięte.
Ida się bawiła w łóżeczku, ale jeszcze go nie obniżyłam i muszę cały czas na
nią patrzeć, bo skubaniec sobie normalnie wstaje w tym łóżeczku. Wszystko ją
interesuje i przeszczepami sięga już tak daleko! już kopała nogą w drukarkę na półce, już miała
w łapce słoik z naszymi drobniakami, a jak sięgała po świeczkę to mało nie
wypadła. Czeka mnie małe przemeblowywowywywanie.
Fotelik został w aucie, wiec karmiłam ją dziś na naszym pokojowym
krześle, ale przypiętą szelkami – fajnie się to spisywało, a Ida zjadła wczorajszą
ogórkową jak głodomor – po zupie został tylko osad na słoiku ;-)
Potem do wieczora walczyłyśmy z ciuchami, ale ogarnięte,
jeszcze tylko jakiegoś silnego kochasia muszę sobie przygruchać coby mi to poznosił
do piwnicy. Hihihi.
Dostała Ida koszulkę w angielską flagę – od Sary, Darena,
Emily, Jammaimy, Borisa i Florence Bland!
Zrobiłam pranie, ale nie mam go jak powiesić, bo klucze z piwnicy i suszarni u
Wierzboli.
Zsypy u nas pozamurowywali – będzie trzeba ganiać ze śmieciami na dół – ale bez
sens!
Jak czytałam listy to Ida się cichutko zajęła zjadaniem jednego z nich...
I tym optymistycznym akcentem kończę, całuję, ściskam i
tulę. Trzymaj się dzielnie, przed Tobą weekend! Zbieraj siły na niedzielnego
carboota ;-) Love Wojto!