czwartek, 4 października 2012

Dwa tysiące kilometrów później….



Droga na lotnisko nie wyglądała zachęcająco – za Katowicami zaczęło padać a im dalej tym większa była mgła. I samochód na chwilkę odmówił posłuszeństwa… Na szczęście potem już nie stwarzał problemów i dojechałyśmy na czas. Ida w aucie najpierw wyła, a potem padła i spała do samego końca. W kolejce do odprawy piszczała… ale potem już była grzeczniutka. Przejście przez wszystkie bramki i inne zasieki udało się bez większych problemów, nawet kiedy musiałam ściągnąć buty, zdjąć kurtkę, położyć klamoty w skrzynce i jeszcze do tego rozłożyć i złożyć wózek z Idą na rękach. W każdym punkcie, gdzie trzeba było pokazywać dokumenty dowód Idy wzbudzał delikatny uśmiech i nieśmiałe pytanie „Ida”? (pan Anglik szeroko się uśmiechając zapytał „Ajda”?). Wbrew moim podejrzeniom Iducha siedziała grzeczniutko w wózku cały czas w hali odlotów, gygała sobie, uśmiechała się, rozglądała zaciekawiona, nawet jadła…  W kolejce nie było sensu się ustawiać, bo wszyscy ruszyli z kopyta zanim się zorientowałam, że otwierają przejście, więc siedziałyśmy spokojnie i wstałyśmy dopiero jak wszyscy przeszli. Przed wejściem na schody do samolotu pan z obsługi zabrał nam wózek i poszłyśmy do środka. Jak tylko weszłam … to miałam ochotę uciekać. Tłum ludzi, krzyczące dzieci, duszno jak diabli i cholernie gorąco. Wolne miejsca jakie dostrzegałam to wyłącznie środkowe, na sama myśl, że miałabym się tam wcisnąć z Idą miałam lęk klaustrofobiczny. Więc brnęłam dalej i dalej w nadziei, że ktoś się zlituje nad nami i odstąpi (sam z siebie, bo oczywiście głupio mi było prosić) miejsce przy przejściu. Przeszłam około ¾ samolotu jak zobaczyłam pana siedzącego pod oknem i obok dwa miejsca wolne. Rzuciłam się na nie i byłam gotowa okupować je za wszelką cenę żeby nikt tam nie usiadł. Nawet nikt nie próbował, więc miałyśmy luksus. Co prawda w schowkach na bagaże nie zmieściło mi się nic poza kurtką, ale to nic, torbę miałam wciśniętą pod siedzenie, ale całe miejsce obok było puste! Czad! Ida dzielnie zniosła moją szamotaninę z torbą i potem ciuchami, było tak gorąco, że zaparowały mi okulary i zaczęłam siebie i ją rozbierać niemal do rosołu. Jak już usiadłyśmy to zaczęłam rozmyślać jak się zapina dodatkowy pas dla dziecka. Uznałam, że się go wpina do swojego przedłużając go w ten sposób. Całe szczęście, że zapytałam stiuarda. Uśmiechnął się pod nosem i zapiął tak jak powinno być, czyli zupełnie inaczej niż ja to zrobiłam hihihi. Ok, usadowiłyśmy się i samolot zaczął kołować. Ida spokojna, inne dzieci się darły. Samolot zaczął się rozpędzać – ona się rozgląda, gryzie kocyk, inne dzieci wrzeszczą. W końcu samolot oderwał się od ziemi i leciał i leciał do góry, mi się uszy zatykały i robiło mi się niedobrze a Ida gapiła się na pana obok i zalotnie uśmiechała… myślę sobie….czyżbym się niepotrzebnie martwiła? Przez pierwszą godzinę Ida się rozglądała, gapiła na pana, szeleściła papierkami i ulotkami (które wzięłam jej specjalnie w tym celu z domu hihih). Potem…zasnęła. Ułożyła się wtulona we mnie akurat kiedy trzeba było na chwilę zapiąć pasy i tak już zostałyśmy do końca. Zrobiło się zimno więc z powrotem się ubierałyśmy, nawet czapkę jej założyłam, a ona sobie przykryta kocykiem leżała słodziutko. Inne dzieci się darły a ona tylko słodko posapywała… Wiem, wiem, nikt kto miał okazję widzieć Idę dłużej niż pół godziny ma teraz spore wątpliwości czy to możliwe ;] albo wręcz myśli, że kłamię… ale tak było. Niektórzy pasażerowie nawet sobie Idę pokazywali z przekazem „jaka słodziutka” hihihihi. Do lądowania musiałam ją ustawić twarzą do przodu co było trudne, bo przelewała mi się przez ręce. Nie obudziła się do samego końca, mimo przewracania na wszystkie strony, ubierałam ją w kombinezonik na leżąco na środkowym siedzeniu i została na nim leżeć aż się ludzie przedostali do wyjścia (nikt nas nie przepuścił niestety, więc wyszłyśmy jako jedne z ostatnich…). Po wyjściu na schody aż się zachwiałam – tak wiało!! Masakra!! Trzymałam ją mocno, jeszcze dokrywałam kocykiem, a wiatr mnie chciał strącić ze schodów. Wózek już czekał, tylko…  poskładany… Musiałam sobie jakoś poradzić z włożeniem jej, okryciem i rozłożeniem stelaża. Ale dałam radę. Zakryłam ją całą, łącznie z głową kocem i skapnęłam się, że nie ma motylka – fajowskiej zabawki, która dyndała przy foteliku. Prosiłam gościa z obsługi o pomoc, wlazł do luku i go przeszukał, znalazł jakąś inną zabawkę, ale naszej nie ;-( I chciało mi się na dzień dobry płakać. Potem okazało się, że nie ma autobusu tylko trzeba na nogach przejść do hali… a to był kawał drogi. Było lodowato i tak wiało, że ciekły mi łzy z oczu i szczękałam zębami. A potem… okazało się, że trzeba wejść po schodach… Pytam babkę z obsługi gdzie jest winda, a ona mi na to „obawiam się, że nie ma”. No to heja! Rozkładałam wózek i wnosiłam go sama po schodach… Potem kolejki, windy… a kiedy wreszcie dotarłam do sali taśmociągów z bagażami, jak się otworzyły drzwi z windy to podeszło do mnie dwóch gości z obsługi i zapytało „czy to pani walizka”? A tam, na samym środku wielkiej hali stała moja (kiedyś) beżowa walizeczka, samotna, brudna….Kiwnęłam głową i zniknęli w jednej chwili – nie wiedziałam, że pilnują żeby wszyscy dostali swój bagaż. 


Tym sposobem dowiedziałam się, że wychodzimy jako ostatnie z ostatnich. Kiedy wchodziłyśmy w „strefę powitań”  mina Wojtka mówiła „NOOO, WRESZCIE!” ale nie w znaczeniu „moje kochane tak bardzo tęskniłem, nareszcie jesteście” tylko raczej „matkoooo, ileż można czekać, już wszyscy wyszliii”. Hm… cóż.
Okazało się, że razem ze mną leciało dwóch nowych pracowników, których Wojto musiał zawieźć do ich mieszkania. Oni już od dawna czekali i chyba też z ich powodu Wojto krępował się nas witać tak jak tego oczekiwałam (miłosny transparent, kwiaty, skoki radości i wiwaty). A buu…
Gdy wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy to w pierwszej chwili pomyślałam, ze Wojto postradał zmysły. Jechał jak szlony, pod prąd i w ogóle nie tak…no ale potem zrozumiałam – jesteśmy w Angliii… Swoją drogą jak On potrafi tak śmigać lewą stroną to nie wiem, skrzyżowania, ronda, uliczki… co prawda raz wjechał w zjazd pod prąd, ale przynajmniej od razu się zorientował – ja do końca nie rozumiałam skąd on wie, że jedzie źle hihih. W samochodzie skapnęłam się, że nie dałam znać mamie, że wylądowałyśmy. Mój telefon jechał w torbie w bagażniku, przełączony na tryb „samolot”, więc nawet nikt by się nie dodzwonił. Wojto dał mi swój telefon, ale… nie potrafię na nim pisać smsów, nawet ze słownymi instrukcjami Wojtka, więc dałam sobie spokój po chwili i tylko puściłam sygnał. Jechaliśmy ponad godzinę fajnymi małymi mieścinkami, ale byłam tak padnięta, że tylko biernie to oglądałam przez szybę. Jak odwieźliśmy tych dwóch gości to trzeba było się dostać na drugą stronę miasta do naszego lokum. Jak to się w końcu udało to trochę się rozczarowałam, bo zamiast uroczej, starej angielskiej chatki z wykuszem trafił się nam…akademik. Jeśli  chcecie zobaczyć jak mieszkamy to na naszej Picassie jest album z filmikiem z tego mieszkania. No, nie dokładnie tego, bo Wojto się przeprowadził w międzyczasie do takiego samego, ale  piętro wyżej hihihi. Ida cały czas, od samolotu!! spała, była kompletnie nieprzytomna, więc Wojto nawet nie miał jej jak przytulić ani powitać. Ja się wykąpałam, przebrałam i położyłam spać obok Idy i…film mi się urwał. Obudziłam się dopiero nad ranem na karmienie, byłam wyspana, wypoczęta, nic mnie nie bolało i odetchnęłam z ulgą :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz