poniedziałek, 26 listopada 2012

Leniwy weekend

Sobota zaczęła się dla nas bardzo wcześnie, bo o 5.30. Karmiłam Idę i miała tak zatkany nos katarem, że postanowiłam jej go wyssać, co równało się z szarpainą, płaczem, krzykiem, piskiem, a w efekcie totalnym rozbudzeniem. Jak już się pogodziła, że odessałam smarki to zaczęła się bawić stopami, gadać itd. Generalnie czad. Po 6 wstał Wojto i zanim wyszedł do pracy to sobie chwilę razem posiedzieliśmy, a Ida u siebie gygała i grrrygała. Nie wiem, o której zasnęła i czy w ogóle, bo ja poszłam do wyra jak tylko Wojtek wyszedł do pracy i obudziłam się po 9 jak Ida wołała o jedzenie. Potem siedziała przed oknem, potem na macie, a potem znów poszła spać. A ja w tym czasie na kanapie..z ksiażką… Żyć nie umierać! Obudziła się akurat wtedy kiedy Pyziak jechał do szpitala, więc musiałam się oderwać od lektury i podążyć za jękiem. Mniej więcej w połowie ubierania body zauważyłam przez okno, że wraca Wojto, więc pognałam, razem z półnagą Iduchą do dużego okna w pokoju pomachać. Opłacało się, bo Wojto niedosyć, że nam odmachał to jeszcze się uśmiechnął! (To duży postęp, bo do niedawna nie odmachiwał, bo się wstydził ;] ). Ciąg dalszy dnia spędziliśmy jak ciepłe kluchy, na przytulaniu, zabawach, gadaniu, jedzeniu… i tak nastał wieczór.




Wypadł dzień kąpieli, więc Wojto nawarzył krochmalu, wymiąchał wodę z Oilatum i Ajda z ogromną radością zaczęła się kąpać. Wierzga ostatnio nogami i woli stać niż siedzieć, więc trzeba jej „ręcznie” zginać nogi. Ale w kąpieli jest przekochana. Cierpliwie znosi mycie głowy, przewracanie, sikanie konikiem morskim prosto w twarz, chlapie nogami i rękami, wyławia zabawki, ssie pieluchę, na której leży (to przy okazji całkiem pożywny posiłek: skrobia + parafina+ mydło) i gdyby woda nie stygła to moglibyśmy ją tam trzymać i trzymać. 

Czasem COŚ ją gryzie…




Usypianie było katastrofą. To znaczy najpierw usnęła niemal od razu przy karmieniu, opłynęła zmęczona. Jak już sobie leżała, przykryłam ją i postanowiłam wsmarować jej w nos maść majerankową – ostrożnie. Taaa… nie wyszło, obudziła się i wkurzyła, darła się i piszczała i nie chciała się dać udobruchać.




Resztę wieczoru spędziłam oglądając Xfactora (James Arthur wymiata!) a w przerwach czytając. Potem tak mnie wciągnęło, że przegapiłam połowę programu, ale skończyłam książkę. Fajna była, a co ważniejsze – w planach wydawnictwa jest kolejna! A nawet trzy kolejne, tylko jedna kulinarna, a jedna z ciekawostkami o Jeżycjadzie – na pewno będzie czadowa! 

W niedzielę spaliśmy sobie „ile wlezie”, albo raczej do pierwszego krzyku. Właściwie Ida najpierw sobie sama ze sobą gada, gyga, mruczy i dopiero potem zaczyna charakterystyczne „eeeeee”. Jak pójde od razu to na tym się kończy, a jak nie chce mi się wstać to się to „eeee” kilka razy jeszcze powtarza, a potem przeradza się w krzyk. A płacze całkiem inaczej niż kiedyś. Najśmieszniej jak brzmi to „aj jejeeeeejaaaj”.






Przyniosłam ją do naszego wyra i całkowicie pochłonęła ją zabawa gumką do włosów. Fajnie tak nigdzie się nie spieszyć, dziś Wojto postanowił nawet nie jechać na car bota żeby móc bez stresu leżeć w łóżku. Należy mu się, bo codziennie koło 20 pada jak kawka i żadnego pożytku z niego nie ma. Jak wróci z tej delegacji to chyba weźmie 2 tygodnie urlopu tacierzyńskiego i będzie odsypiał.

Robiąc śniadanie troszkę mi się przypaliła folia w piekarniku i włączył się alarm pożarowy w mieszkaniu. Wojto wcisnął guzik, pootwieraliśmy wszystkie okna i ufff, drugi raz się już nie załączył. Ida siedziała w czapeczce i kocu żeby jej nie zawiało, a ja chciałam jak najszybciej skończyć pichcenie, bo stresuje się tymi alarmami.

Ida od kilku dni wcina obiadki dla siedmiomiesięcznych bobasów, takie nie zmiksowane tylko pogniecione. Dziś i wczoraj wcinała np. spaghetti carbonara, z całkiem dużymi kawałkami makaronu. Radzi sobie doskonale. Karmienie trwa dłużej, ale już się nie dławi, nie robi zdziwionych oczu, nie cofa jej się i w ogóle je wyluzowana. No i słoiki są większe, więc bardziej się najada – Wojto zastanawia się czy nie ZA bardzo, bo wygląda już jak mały ludzik Michelina. Policzki okrąglutkie, oczy robią się w małe szparki, uda ma jak prosiaczek, a jak siedzi to na brzuchu robi się jej tyle zmarszczek, że wygląda jak mops.

Po obiedzie i zabawie poszła spać, ale niestety nie pospała zbyt długo, bo nagle włączył się jakiś straszny dźwięk. Słyszałam go już kilka razy podczas pobytu tutaj, wył króciutko, myślałam, że to domofon, podnosiłam słuchawkęi nikogo tam nie było, więc wzruszałam ramionami i zapominałam. Dzisiaj wyło i wyło. Okazało się, że to druga czujka, obok tej, która nam wyje jak coś przypalimy wisi inna – nie wiedzieliśmy do dzisiaj do czego służy. Nie ma żadnego guzika do wyłączania, nie pomógł reset korków, nie dało się go wyrwać ( ;-] ) więc posłałam Wojta do sąsiadów żeby zapytał czy wiedzą co to. Okazało się, że u nich też to wyje i że to alarm pożarowy. Trochę się zestresowałam, kazałam Wojtowi zadzwonić do Pawła żeby spytać czy u nich też to wyje, okazało się, że tak, więc błyskawicznie zaczęliśmy się zbierać do ewakuacji. Biegałam po domu próbując ubrać siebie i Idę (była rozespana i w samych śpiochach) mając na uwadze, że jak się pali to nie wolno zbierać żadnych klamotów tylko jak najszybciej uciekać. Z drugiej strony musiałam ubrać Idę bo taka spocona i w samych śpiochach zaraz by dostała zapalenia płuc albo coś. Łapnęłam też nasze portfele, saszetkę z dokumentami i udaliśmy się do wyjścia. Na schodach natknęliśmy się na innych, schodzących z wyższych pięter i jeden z chłopaków powiedział, że to fałszywy alarm, bo przypaliły mu się tosty. Trochę się uspokoiłam, a on stanął z kumplem na parterze pod panelem alarmowym (takie duże urządzenie, w którym da się zresetować alarm albo sprawdzić skąd się zaczął), popatrzyli na niego i zaczęli się z niewyraźnymi minami drapać po głowie. Wyszliśmy przed budynek, było tam już mnóstwo osób, kilka nawet w piżamach! Po chwili usłyszeliśmy syreny strażackie, ale z rozmów dowiedzieliśmy się, że jakaś dziewczyna wychylała się chwilę wcześniej przez okno i krzyczała, że przeprasza za zamieszanie, ale przypaliły jej się burgery. Swoja drogą nadal była w mieszkaniu, tak jak cała gromada dzieciaków w mieszkaniu nad nami, mieli akurat przyjęcie urodzinowe (z dołu widzieliśmy baloniki i rozwieszane napisy) i stali w drzwiach balkonowych gapiąc się na nas, zgromadzonych na dole jak na świetną atrakcję. Trochę to nierozsądne, bo jak się okazuje i ci chłopacy od tostów i ta dziewczyna sądzili, że to przez nich włączył się alarm – oni wyszli, a ona nie. Skoro w jednym czasie w dwóch mieszkaniach mogło się coś przypalić to równie dobrze w którymś mogło się też faktycznie coś jarać, wiec zawsze trzeba postępować zgodnie z instrukcją i wyjść, a nie „myśleć”. Przecież nigdy nie można mieć pewności, że to tylko przypalone śniadanie…

Dwa wozy strażackie zajechały pod budynek i co zaczęli robić niemal wszyscy stojący tam ludzie łącznie z nami? Zdjęcia! :-)



Strażacy weszli, po kilku minutach wyszli, odjechali, a my mogliśmy wracać. Ida była zmarznięta. W tym pośpiechu wrzuciłam ją w kombinezon (potem Wojto zauważył, że miała w rękawie zgiętą rączkę, ale nawet się nie skarżyła), chwyciłam też czapkę, ale na nóżkach miała tylko cienkie śpioszki, więc starałam się ją ogrzewać w mojej kurtce. Stres minął…. Odetchnęłam z ulgą i wróciłam do mieszkania, a Wojtek wraz z Pawłem poszli na pobliskiego popołudniowego car boota. Wrócił niestety z niczym, bo były tylko cztery stragany hihi. To już było czwarte albo piąte podejście na ten targ, więc mam nadzieję, że ostatni. 

Taka refleksja: ZAWSZE warto być ubranym, uczesanym i mieć w domu porządek – nawet jak się nikogo nie spodziewamy to może ktoś przyjść (coś o tym wiem – jak nie kominiarz to gość od ankiet azbestowych, a ostatnio kurier z paczką dla sąsiadów). Po kilku nocnych akcjach pożarowych pod naszym blokiem i teraz, po dzisiejszym alarmie mam jeszcze jeden wniosek. Trzeba sobie przemyśleć plan ewentualnej ewakuacji. Wyobrazić sobie, że trzeba natychmiast wybiec z domu. Jaka kolejność działań? Co zabrać? Już od dłuższego czasu zastanawiam się jak przechowywać ważne dokumenty żeby ich w razie czego nie stracić. Chyba trzeba by spakować saszetkę albo kopertę z najważniejszymi dokumentami i umieścić w takim miejscu, żeby w razie czego dało się ja porwać i uciekać. Myślałam też już nawet o tym co zrobić jak nie można uciekać drzwiami… o ile tu na pierwszym piętrze są alternatywy, tak u nas, na jedenastym jakoś tak nie bardzo… W każdym razie do listy zakupów po powrocie musze dopisać gaśnicę do kuchni. Taką małą. Wojta prosiłam, obiecał mi kupić, ale na razie jeszcze tego nie zrobił, więc muszę się tym zając sama, będę się pewniej czuć.










Wieczorem trwały zabawy ojca z córką m.in. karmienie jej paluszkami słonymi. Nie chodziło o to, żeby jadła tylko żeby podrapała dziąsła i bardzo jej się to podobało. Jak jej wsadziłam kawałek paluszka do specjalnego ustrojstwa od Asi to nie chciała go ciamkać. Może jeszcze się nauczy. Daliśmy jej też ciastko – takie specjalne, dla dzieci. Do tej pory wkruszaliśmy jej do owoców żeby jadła gluten, ale pomyślałam, że ono będzie świetnym drapaczem dziąsełek. Spodobało jej się, ale ku mojemu przerażeniu po chwili zobaczyłam w jej dziobie kilka wielgachnych okruchów. Namoczyło się i rozpadło w jej buzi. Rzuciłam się na nią żeby jej to wygmerać z dzioba, ale ona go zasznurowała i zaczęła ciamkać. Wojto mnie uspokajał, że na pewno się nie zadławi, nie zakrztusi, ale ja z niedowierzeniem patrzyłam jak ona to memla, a po dłuższej chwili uśmiecha się promiennie pokazując dziąsełka z poprzyklejanymi jeszcze gdzieniegdzie kawałeczkami. Poradziła sobie! Więc może chrupki też by już się spisały? Choć wydaje mi się, że skórka chleba była by lepsza, bo nie przykleja się do podniebienia i dłużej się ją gryzie. 

Wojto w sobotę zamieszczał moją pisaninę i próbował wkleić filmiki, ale się nie udało. Nie wiem czy dziś mu się uda, ale jeśli tak to zajrzyjcie na poprzedniego posta, powinny być trzy.

P.S (wojto) Niestety filmików nadal nie udaje mi się wkleić.

sobota, 24 listopada 2012

Jak u Borejków

Od wyjazdu Wierzboli minęły już 3 dni, jakoś mi umknął jeden, zupełnie nie wiem gdzie! Może to dlatego, że jak mi się zdarzy chwilka czasu to zagłębiam się w Musierowicz i myślami jestem daleko, daleko, w wielkiej kuchni na Jeżycach? ;-) Bez sensu, że książki pisze się długo, a czyta krótko. 


Ida coraz częściej bierze do dzioba co popadnie. To dobrze! Do tej pory bawiła się tylko w rączkach, nie przejawiała chęci ani smakowania przedmiotów ani drapania dziąsełek – teraz pcha niemal wszystko. Hmm.. chociaż, jakby się zastanowić to tego co by mogła zjeść właśnie nie chce jeść. Marchewka, jabłko, dziś nawet dałam jej kawałek brzegu pizzy (bo skórki z chleba angielskiego nie da się dać do gryzienia), ale ona się tym albo bawi w łapce, albo patrzy z politowaniem i w sekundę wyrzuca za burtę wózka. Plus tego jest taki, że może idzie ząb, ewentualnie się uczy przez smak i język. Minus taki, że teraz trzeba pilnować co się jej daje do zabawy. Pilot i komórka już odpadają, fuuj!




To duże osiągniecie jak na końcówkę siódmego miesiąca, ale patrzy już za przedmiotami, które jej upadną (..albo które z rozmachem rzuci). Stoi sobie z podparciem, ale przewracać się na boczki, albo próbować pełzać to jej się za bardzo nie chce. Księżniczce Ajdzie wszak nie godzi się takie zachowanie ;] Od dwóch dni ma katar, mam nadzieję, że to przez zęby i że się to jakoś bardziej nie rozwinie. Na razie ciągną jej się smarki, które jak jest śpiąca to rozciera po całej twarzy, wciera w oczy i we włosy. Nie znosi smarowania buzi kremem, smarowania nosa maścią majerankową ( a ja jak czuję zapach tej maści to mam jedno skojarzenie: grochówka mojej mamy), wpsikiwania wody do noska, że o wysysaniu smarków nie wspomnę. Za to zabawa wysysaczem, nawet takim, w którym już są smarki to dla niej superowe zajęcie! Ma ogromny pociąg do otwartych pudełek z kremem (raz jej się udało zanurzyć łapkę…), do swoich skórzanych bucików (vivat Baliccy! J ), do noży i przeźroczystych pudełek. Jeśli chodzi o pudełka to załatwiła już dwa, jedno twarde plastikowe (tłukła, tłukła aż popękało), a drugie też plastikowe, ale takie mięciutkie, elastyczne – zresztą z prezentu – bawiła się aż zniszczyła i prezent został goły, a ona ma nową zabawkę. Rano siedzi przed oknem, trzyma w łapce to pudełko, w środku ma coś co gruchocze i jest bardzo zadowolona z życia. Natomiast jak zostanie zaniesiona do kuchni to dostaje oczopląsu z nadmiaru wrażeń. Kuchnia sama w sobie niczym szczególnym nie jest, ale ilość przedmiotów, które ją tam interesują jest ogromna. Niestety, koniec końców zawsze najbardziej interesują ja noże. Czasami posadzimy ją na blacie żeby uwolnić jedną rękę i po coś sięgnąć, odkręcić czy cokolwiek i nim się w ogóle zorientujemy, że ona się ruszyła to już trzyma łapkę na wielkim trzonku. Wszystkie noże są wsadzone w stojak, ale ta mała spryciara jak się uczepi to podnosimy ją razem z nożem. Dlaczego nie woli np. jaskrawej łapki do piekarnika? Albo grzechoczących witamin w słoiczku? Albo chociaż cukru, który mogłaby rozsypać? Noże…!










Dziś, czyli w piątek dzień był podporządkowany wizycie w szpitalu. Wyszłyśmy z domu dosyć wcześnie, bo jeszcze musiałyśmy zaliczyć bankomat i pocztę no i wziąć poprawkę na autobus, że możemy nie wsiąść do pierwszego (chodzi o ilość wózków na pokładzie, tu naprawdę kierowcy nie mogą wpuścić więcej niż dwóch wózków, a czasami na przystanku stoi kilkanaście! I to na wszystkich możliwych uchwytach mają jeszcze pozawieszane siaty z zakupami). W szpitalu najpierw poszłam do przychodni, w której badał Idę tydzień temu lekarz – miałam nadzieję, że dostanę tam ksero, albo wydruk wyników jej badań krwi – niestety, okazało się, że oni tego nie mają tylko odesłali do GP (czyli lekarza pierwszego kontaktu, czy jak tam go nazwać). Będę musiała tam zadzwonić albo pojechać, wrrrr… Potem, po około dziesięciu minutach błądzenia po korytarzach (to naprawdę spory szpital!) dotarłyśmy na USG. Był jeszcze czas, więc zaliczyłyśmy karmienie w …sali do robienia USG. Byłam już w tym samym celu w pokoju socjalnym pielęgniarek, dwóch gabinetach lekarskich i teraz w sali z ultrasonografem. Wszystko super, spokój, cisza, prywatność, dla mnie raj, bo mogłam sobie pooglądać z bliska rzeczy niezwykle interesujące, ba! Mogłam się nawet pobawić w lekarza hihih, ale ma to wszystko jeden minus – Ida jest moją córką więc pewnie ciekawość też odziedziczyła po mnie i zamiast jeść to się rozgląda po nowych pomieszczeniach, gapi się na wszystkie strony, chce wszystkiego dotykać – jednym słowem nie ma czasu jeść. A potem, jak już jesteśmy gdzieś „w drodze” to jej się przypomina, że nie jadła i się drze… No cóż… 

USG robił lekarz, wiedział czego ma szukać i gdzie, ale… niczego nie znalazł! Ani jednej torbieli! Aż ciężko mi w to uwierzyć! Czyżby w ciągu dwóch miesięcy wszystkie się wchłonęły? To bardzo dobra wiadomość, nawet jeśli coś przegapił to widocznie było to na tyle małe, że nie rzucało się w oczy, a te zmiany, które Ida miała na ostatnim USG w Polsce były bardzo bardzo widoczne. Nic tylko się cieszyć! J))))))))))

((o! tu mi się przypomina, że jak Wojto wkleja moją pisaninę na bloga to z niewiadomych mi przyczyn uśmieszki zmieniają się w literę J ))


Powrotny autobus był wycieczkowy, jechał baaardzo na około, ale to fajnie, przynajmniej zobaczyłam sobie zza szyby okolice. Fajne dzielnice, takie stare, z charakterystycznymi domkami, małymi sklepikami, starymi dziadkami.. Na jednym z przystanków wsiadła babka z dziećmi i z wózkiem. Kierowca jej powiedział, że może wejść jeśli złoży wózek, bo już były w środku dwa inne. No i ona biedna, z trójką małych dzieci i milionem siat musiała to wszystko powykładać, złożyć wózek i wieść go do końca podtrzymując w rękach. Ida zasnęła podczas jazdy i obudziła się dopiero w Lidlu, jak jakaś głupia baba (przepraszam, niemądra kobieta) stojąc obok nas krzyknęła do koleżanki za regałem czy ma kupić keczup czy może nie. Ida na ten krzyk się obudziła, ale na szczęście w dobrym humorze. Potem skoczyłyśmy jeszcze po obiadki dla Idy (jak się kupuje 10 szt to jest taniej, więc raz na jakiś czas kupujemy hurtem), rozpadało się, a ona zaczęła płakać (z głodu)i ostatni około kilometr praktycznie biegłam. Wpadłam do domu, porzuciłam wózek i zabrałam się za karmienie Idy. Minutę później do domu wszedł Wojtek i Ida (jak zwykle) od razu odwróciła głowę w stronę drzwi i nie było mowy o nakłonieniu jej do dalszego jedzenia. Tatuś przyszedł to trzeba się było do niego powyrywać i pouśmiechać pełną gębką. Fajnie Ida wita Wojtka, zawsze się do niego śmieje jakby zdziwiona, że wrócił. No i zawsze jak usłyszy jego głos, np. jak rozmawia przez telefon w innym pokoju to się odwraca w tym kierunku i nie obchodzi jej jedzenie, zabawa ani nic innego. 

Moje małe dwa paszczaki.

Kończę. Czy wiecie, że za miesiąc Wigilia? :-)



Skrót dla Rafała: Ida chyba już nie ma torbieli, może będzie miała zęba i z pewnością któregoś dnia zje swoje buciki .

środa, 21 listopada 2012

Wyniki (chyba…) wporzo!


Rano pospałyśmy… chyba dopiero o 9.30 Ida dała o sobie znać a potem i tak leżałyśmy obie w łóżku i ona śliniła stopy, a ja zostałam wsyśnięta przez nowa książkę Musierowicz, którą mi Asia przywiozła. Ach, jak ja dawno niczego nie czytałam! A jak dawno nie czytałam nic nowego Musierowicz! Zapowiada się fajna książka, inna niż dwie, trzy ostatnie, które były jakieś takie bez klimatu. Aż przebierałam nogami  radości!





W ciągu dnia zadzwonił lekarz Idy – doktor Almahodabuabi jakiś tam. Niestety, w telefonie mi coś trzaskało, on mówi hindoangielskim, a ja jestem beznadziejna w gadaniu po angielsku przez telefon, więc generalnie mało co zrozumiałam z tej rozmowy. Ogólnie chodziło o to, że Iduni wyniki się poprawiły, więc poza USG w piątek, nie musimy przychodzić, dopiero za dwa miesiące kontrola. Oczywiście nas już tu i tak nie będzie, ale mu tego nie mówiłam. Poprosiłam o przesłanie wyników pocztą, bo dopiero jak je zobaczę to będę miała pewność, że naprawdę się poprawiły. Jupiii! 

Ida ma chyba zeza ;-(

Rozmawiałam z mamą i skończyły mi się funciaki na karcie – internet też już się skończył, więc jestem absolutnie totalnie odcięta od świata! I maile mam, ale ich przeczytać nie mogę….



Skrót dla Rafała: Ida zasikała przychodnię, ma lepsze wyniki krwi, byliśmy w Yorku i odwiedziła nas moja siostra z rodziną. A Wy kiedy wpadniecie? J

W kupie raźniej!

Goście goście! Jak fajnie mieć gości i to TAKICH! Późnym wieczorem w niedzielę, kiedy siedziałam przed odsłoniętym oknem i karmiłam Idę deserkiem podjechało czerwone autko a w nim … Wierzbole! Pierwsze pół godziny witaliśmy się w przedpokoju, potem chłopcy klęczeli przed Idą, a ona gapiła się na nich oniemiała hihih. Potem się porozłaziliśmy. Iduś z dorosłymi w jednym pokoju a chłopcy w drugim. Po wrzuceniu walizy ciężko ich było w ogóle namierzyć!





A my do późna gadaliśmy. Fajnie tak w kupie! 

Rano, koło 9tej chłopy spały, Wojto zajął się Idusią, a my obie z Asią poszłyśmy „na markiety”.



Wiało okropnie, ale to nas nie powstrzymało przed odwiedzeniem wszystkich sklepów ze starociami jakie są w Stockton. Asia złowiła kilki skarbów a i ja znalazłam fajną rzecz dla nas – świecznik w kształcie ryby – pomyślałam, że będziemy mieć w końcu swój na kolendę (kolędę?), bo co roku pożyczamy od którejś mamy. Tylko Wojto mówi, że trzeba mieć dwie świece, a nie jedną, ale nie wie dlaczego. Czy ktoś z czytających ma jakąś wiedzę na ten temat? Czy faktycznie muszą być dwie?

Wróciłyśmy to już szczerze mówiąc było baaardzo późno. Zjadłyśmy śniadanie (chłopy se zrobiły jajownicę nie czekając na nas – i słusznie, bo by padli z głodu hihi) i spakowaliśmy się na wycieczkę nad morze. Jakoś tak te nasze zakupy, potem śniadanie, tea time … i zrobiło się popołudnie Ruszyliśmy, ale już po drodze obliczyliśmy, że jak tylko dojedziemy to Wojto będzie musiał wracać żeby przywieźć pracowników z pracy (on miał wolne, ale oni nie…). Po drodze przydarzył się jeszcze postój na puszczenie pawia hihihi, więc jako, że byliśmy na dwa auta to my z Wojtem i Idą wróciliśmy do domu, a Wierzby pojechały na wycieczkę. I tu kolejny angielski absurd. Tutaj auto ma ubezpieczenie wypisane na konkretną osobę, więc nie ma możliwości zamienienia się, pożyczenia auta czy jakiegokolwiek spontanicznego prowadzenia czyjegoś samochodu. No głupota! Wojtek jest wpisany do ubezpieczenia tego samochodu służbowego, więc on musi przywozić i odwozić pracowników, bo nie ma możliwości żeby zrobił to ktokolwiek. No i dupa… bo tak to byśmy się zmieścili z Wierzbami do tego samochodu, a auto Wierzboli dalibyśmy pracownikom żeby sobie sami wrócili. W każdym razie musieliśmy się rozdzielić i odpuścić wspólną wycieczkę. Poszliśmy za to z Wojtem na spacer z Idą ..po lombardach hihihi, bo chciał znaleźć jakieś fajne gry dla chłopaków, niestety nic dla ich przedziału wiekowego nie było.

Wojto wrócił z przywózki pracowników, wypiliśmy kawę i wpadły Wierzby. Zmarznięci, zmęczeni, ale podekscytowani, bo zaliczyli dziki szał zakupów w sklepie „Funciak” (wszystko za funta). Ja się do tych sklepów boję wchodzić, bo nie wiem jak się zabiorę z powrotem do domu…

Ten wieczór niestety był bardzo krótki. Zjedliśmy kolację – jako, że na mieście żywili się w jakiś fast foodach i nie chcieli próbować angielskich rzeczy to im zaserwowałam kolację po angielsku, czyli ciasto z kurczakiem, pieczone ziemniaki, brokuły, kukurydza … taki standard. Ponieważ mieliśmy być razem na wycieczce, a kuchnia jest tu ubogo wyposażona to nie siliłam się na gotowanie tylko kupiłam gotowce. Zjedliśmy, potem się pakowali…potem chwilkę posiedzieliśmy i pogadaliśmy, ale kiedy chłopcy przyszli z prośbą „mamo, tato, przyjdziecie już do nas się położyć?” to impreza się skończyła. Buuuu…

Rano wstali, zebrali się i pojechali.. Jak przeciąg!

York

W niedzielę wybraliśmy się prawie z samego rana do Yorku – stolicy regionu (Yorkshire). Paweł nie chciał jechać, więc pierwszy raz mieliśmy wycieczkę tylko w swoim towarzystwie. Dojechaliśmy bardzo szybko , świeciło piękne słońce, ale było zimno. W mieście dzikie tłumy, ale nie ma się co dziwić – jest prze prze przepiękne! Stare mury obronne, wieżyczki, największa w GB katedra, cudne nastrojowe uliczki, romantyczne knajpki, muzea, śliczne pamiątkarskie sklepy, bajka! Po około 30 minutach przeciskania się z wózkiem w tym tłumie poddaliśmy się i wróciliśmy do samochodu po chustę. Bez wózka było sto razy lepiej i mogliśmy wszędzie sobie pójść.

Pierwsze zdjęcie – kolejka do kawiarni. Chciałoby się Wam czekać aż ileś tam osób wyjdzie żeby móc wejść do środka?



















Łaziliśmy, łaziliśmy i postanowiliśmy, że „zaliczymy” dwa miejsca (nie mieliśmy za dużo czasu a i nasze konta są już chyba puste, bo nie udało nam się wypłacić pieniędzy..). Ja wybrałam sobie fabrykę czekolady, a Wojtek Wioskę Wikingów. Najpierw poszliśmy do fabryki. Niestety na miejscu okazało się, że wstęp jest płatny i to 10 funtów od osoby co uznałam za zdzierstwo i strzeliłam fochem. Wojto postanowił mi chociaż kupić czekoladę w przyfabrycznym sklepie, ale ceny mieli równie absurdalne, więc daliśmy sobie spokój. Poszliśmy do Wioski Wikingów, ale jak podchodziliśmy pod wejście to pan je akurat zagradzał. Była 16.04 a wpuszczali do 16.00. Postanowiliśmy, że nie będziemy płakać tylko po prostu przyjedziemy kiedyś jeszcze raz ;-] W dodatku wracając powoli do auta, już po ciemku spacerowaliśmy uliczkami, było romantycznie i fajowo, a na ulicy o nazwie Shamble kupiliśmy sobie ręcznie i na miejscu robione czekoladki – takie malutkie jak z bombonierki. Postanowiliśmy, że wybierzemy sobie po trzy sztuki, a smaków było milion pięćset. Po 20 minutach zastanawiania się kupiliśmy – jak się okazało z tych wszystkich smaków wybraliśmy dwa takie same (w sensie, że i ja Wojtek chcieliśmy te same dwa smaki – zupełnie bez konsultacji!). I to na tyle naszej pierwszej wycieczki do Jorku. Mam nadzieję, że faktycznie będzie czas tam jeszcze wrócić.

Do domu jechaliśmy baaaardzo długo, bo przez pierwsze pół godziny nie w tą stronę ;-) ale wróciliśmy na czas, bo niecałą godzinkę później przyjechali goście. Plus gościówa!