W sobotę rano, po śniadaniu, poszłam z Oskarem na kontrolę, okazało się, że niepotrzebnie, bo mama z nim była przed "odlotem", no trudno, zarobił dodatkowy zastrzyk, ale mam nadzieję, że mi to wybaczy ;-)
Pająk przewrócił się do góry nogami i udawał trupa. Po południu już był nówka winklówka, zrzucił wylinkę (chyba urwał sobie przy tym nogę, ale spoko, odrośnie).
tak, piętnaście i pół nogi to zdecydowanie za dużo ;-)
Potem chcięliśmy jechać pożegnać się z chłopakami przed ich wyjazdem na obóz, ale okazało się, że zostali wywiezieni na piknik rodzinny na lotnisko. Spakowaliśmy się więc i pojechaliśmy na lotnisko, nie tyle spotkać się tam z nimi, co zużyć czas.
Straż Miejska tu była :-)
Niestety, było jeszcze za wsześnie, impreza dopiero się rozkręcałą, ale my zdąrzyliśmy zobaczyć kilka atrakcji:
- samoloty ciągnące szybowce
- szybujące szybowce
- spadochroniarzy pakujących swoje czachy yy... tzn czasze do plecaków, a potem pakujących się do samolotu
- start kilku samolotów
- skoki i lądowania tych szaleńców ze spadochronami (siedzieliśmy na tyle blisko, że słyszeliśmy świst materiału)
- oględziny i późniejszy start śmigłowca ratunkowego (tak nam wiało, że Ida się chowała w moją szyję hihi)
Poza tym siedzieliśmy na trawie, piliśmy soczek (Ida sama postanowiła nauczyć się picia z kubka), wcinaliśmy dobre rzeczy (Ida wyciagnęła sobie sama ptasie mleczko i pochłoneła bez zająknięcia) a potem spakowaliśmy się i pojechaiśmy do Wierzb. A tam... sielanka! Chłopcy szaleli z sąsiadem, sąsiadka wpadła na kawę i ploty, żadnych widocznych gołym okiem oznak Reise Fieber ani u dzieci ani u dorosłych. A cz ja puszczę kiedyś Idę na taki wyjazd? Moja mała dziewczynka, nigdy nigdy! ;-) zawsze będzie z mamusią ;-D
miziu miziu
oj tam, mała powódź, sianko, okruchy... Ważne, że dziecko szczęśliwe :-)
mały przestępca:
Po powrocie Ida spała chwilę w aucie, Wojto chciał w tym czasie naprawić rower a ja posprzątać w domu. Niestety, Wojto nie naprawił, a ja nic nie zdąrzyłam zrobić, bo Ida zaraz się obudziła.
śmieszne zdjęcie :-)