piątek, 21 września 2018

Engry?

Wojto ogląda z Idą mecz siatkówki.

Ida: a oni w Polsce grają?
W: nie, na Węgrzech.
I: na czym?
W: Węgrzech. Takie państwo.
I: jakie?
W: Węgry.
I: Nie znam Engry.
W: Węgry.
I: Engry? Nie znam!

--------------------------

Wojto: Ida, zeżresz wszystko.
Ida: Nie zeżrę.

-------------------------

Ida: O! Znam tą piosenkę!
Wojto: A coś Ty! Przecież to na Węgrzech jest!
I: No a w Engrach nie ma polskich piosenek?
W: No coś Ty, skąd by mieli?!

....chwilę później..Ida podśpiewuje Sławomira, a Wojto przyznaje:

W: O! Faktycznie!

------------------------------

Wojto: Oni wygrali dopieo dwa sety.
Ida: Jakbym ja tam była to już by wygrali osiem set.

Cukrowy detoks dzień 4-12. Kryzys

Ech... mijał sobie dzień za dniem jakoś nawet bezboleśnie. Wystawiona na pokusy tydzień temu piekłam ciasta na roczek Olci i przyznam bez bicia, że oblizywałam łyżkę z masy mascarpone (zachowując kuchenne BHP! ) ;-D
Więcej grzechów nie pamiętam.... aż do poniedziałku kiedy to tiramisu wołało do mnie z lodówki..


...zjedz mnie...



            .....skubnij....

                           ....spróbuj.....




                  ...............................powąchaj..........


No i skusił dziad! Oczywiście nie ukroiłam sobie tylko tak trochę "wyrównywałam" wprost z foremki. Pół porcji na pewo zjadłam, więc niestety..... słaba ze mnie zawodniczka.

Zrobiłam też na roczek dwa ciasta bez cukru (cwaniara!), ale nie były szczególne, więc spore resztki wywaliłam.

Wspieram się syropem klonowym i z agawy (np do ryżu ze śmietaną i cynamonem, mniam!)

Dziś w pracy walczyłam ze sobą naprawdę mocno, bo pomyślalam, że jak nie zjem czekolady albo cukierka czekoladowego to oszaleję! Pojawiają mi się też czasem takie myśli, że jak nie mogę zjeść słodycza to jest bez sensu, po co żyć?! Głupie, wiem ;-D Ale jak człowiek ma w życiu niewiele rzeczy, które sprawiają mu przyjemność to odebranie jednej z nich naprawdę boli...

Głuuuupioooooooooo.

Próbuję sobie przypomnieć co jeszcze mi sprawia przyjemność. Hm....


czwartek, 13 września 2018

Cukrowy detoks dzień 3-4. "Nie karmię raka".

Wbrew moim ponurym przypuszczeniom dałam radę!

Delirium jeszcze przede mną....

Dzień 3


Szczerze mówiąc spodziewałam się, że będzie gorzej. Już nie raz i nawet nie dziesięć razy próbowałam ograniczyć słodycze i to była katorga.Tym czasem już trzeci dzień trzymam się dzielnie!

"Już" brzmi tu może trochę ironicznie, ale dla mnie to sukces. Normalnie nie zdarzało się żebym choć jeden dzień wytrzymała bez słodyczy.

Dzień 4


Jako weteran ( :-D ) walki z białym paskudztwem mam już kilka sprawdzonych sposobów jak przetrwać bez słodyczy.

Moje sposoby na (prze)życie bez cukru:


- mieć coś dobrego w zanadrzu. Coś na zastępstwo.  U mnie sprawdziła się sałatka. Kanapka na wypasie. Jajo z majonezem. Obiad (brany do pracy). Arbuz. Orzechy.

- zająć czymś ręce i mózg. W pracy nie ma z tym problemu, w domu w sumie też nie mam kiedy się nudzić, wiec sprawa załatwiona

- nie widzieć. W pracy mam michę Mikołajów czekoladowych, które są już po terminie ważności, ale są zupełnie dobre do zjedzenia (wiem, bo kilka dni temu pożarłam jednego w pół minuty). Gdy przechodzę koło miski odwracam wzrok :-) W szafie mamy wór cukierków czekoladowych, które sobie z koleżanką uprzejmie donosimy gdy któraś idzie po kawę lub herbatę. Na wszelki wypadek od trzech dni nie otwieram szafy. Koleżanka mi naznosiła na biurko już w sumie trzy cukierki. radośnie dziękowałam, mój organizm reagował podnieceniem...a po chwili sobie przypominałam...detoks sretoks! Z dumą dziś wrzuciłam uzbierane cukierki z powrotem do wora. Nie poznaję siebie!

- nie kupować. Kupowanie "na zapas", albo "nie będę tego jeść, ale niech leży" to straszny nawyk. Ostatnio szłam do Biedry z nastawieniem "masło i drożdże, masło i drożdże, nic więcej"...a wyszłam bez drożdży, za to z trzema gigantycznymi Milkami - bo w trójpaku taniej... Miały te czekolady starczyć mi do końca września....pozostało tylko wspomnienie... (w sumie po pożarciu jednej z nich dopadła mnie myśl o rzuceniu cukru, a zatem może na dobre wyszło?)

- rak jest głodny. Jedząc słodycze karmisz raka. Takie zdanie usłyszałam niedawno (dzień po tym jak zdecydowałam się na detoks Kamila Rowińska opublikowała filmik na ten temat i to w nim padło to wyrażenie). To zdanie do mnie przemawia. Im mniej świństw jemy tym mniejsze jest prawdopodobieństwo wyhodowania potwora. Oczywiście życie bywa przewrotne i czasem ci którzy unikają słońca dostają czerniaka, ci którzy dbają o dietę i ruch umierają na zawał...

- unikać okazji. Kawka u cioci? Lodziarnia po przedszkolu? Wiem czym to pachnie, wiec nie prowokowałam.


Czytaczy mających czas i ochotę na czytanie moich egoistycznych wynurzeń pozdrawiam i namawiam do zostawienia śladu w postaci komentarza ;-) Stęskniłam się za tym  ;-)

środa, 12 września 2018

Cukrowy detoks dzień 1-2 "Wytrzymałam godzinę. Hurra!"

Walkę z nałogiem czas zacząć!  Cukrze giń!

Zaczynam moją walkę z jedynym nałogiem jaki mam: ze słodyczami.


waga: 75 kg

samopoczucie: najczęściej nie mam energii ani chęci do robienia czegokolwiek, mam słabą pamięć, nie potrafię się skupić, nie potrafię rano wstać z łóżka (wypisuję to wszystko jak koncert życzeń, chciałabym za kilka tygodni napisać przeciwne stwierdzenia - ale na ile to skutki cukrofilii, a na ile charakter..?)

ilość zjadanych słodyczy: codziennie do kawy, czasem tylko drobiazg, ale najczęściej 150 g czekolady, albo kilka kawałków ciasta, albo pół opakowania ptasiego mleczka... generalnie jest źle, choć nie tragicznie.

Dzień 1.


Nocny zapał już mi trochę oklapł. Wstałam z przekonaniem, że i tak to się nie uda, bo nie wytrzymam. Zbierając rzeczy na śniadanie wyhaczyłam wzrokiem ciasto czekoladowe. Pomyślałam, że nie biorę, bo nie jem słodyczy. I za chwilę spanikowałam: "Jak to?? To znaczy, że już nigdy nie zjem ciasta?? Nigdy już nie wgryzę się w tę pyszność?" Poczułam smutek i jak gdyby nigdy nic uciachałam kawałek ciasta i wpakowałam do torebki. Pomyślałam sobie, że przecież nie muszę go jeść. Mogę go tylko zabrać do pracy... Trochę byłam zawiedziona swoim występkiem, ale większość mnie była usatysfakcjonowana. Wizja kawy z tym ciastem od razu poprawiła mi nieoficjalnie nastrój.

Gdy jednak spotkałam się z mamą gdy brała Olcię okazało się, że będzie z nimi także Hania, bo nie poszła do przedszkola. Wiem, że Hania uwielbia to ciasto czekoladowe, więc dałam mamie swój kawałek z torebki. Chwila moment - i pokusa zniknęła z mojego zasięgu.

W pracy rozpierała mnie duma: już godzinę nie zjadłam nic słodkiego... już dwie.... już prawie trzy... A w pracy jak na złość mamy do dyspozycji Mikołaje czekoladowe (przeterminowane, dlatego możemy je zjadać) oraz cukierki czekoladowe. Zwykle kilka razy dziennie odbywamy z koleżanką spacer "do szafy" i wracamy do biurka z cukierkami... Walczyłam aby nie pójść,.. aby nie zabrać.
Z każdą godziną cieszyłam się...i już planowałam, jak to ja w nagrodę zrobię sobie kawę i schrupię... i tu następowała korekta myślenia... kawę i tylko kawę. Niczego nie będę chrupać. Chcę tego, ale się boję.

Na szczęście w pracy miałam mnóstwo roboty, więc próbowałam się na tym skupić. Co jednak zwróciło moją uwagę? To, że ciągle myślę o jedzeniu czegoś słodkiego. Myślę o tym ile czasu już nie jadłam, planuję jedzenie i wpadam w małą panikę gdy przypomnę sobie, że z cukrem koniec.

Byłam po pracy z dwoma dziewczynami na badaniach, Ida nie chciała naleśników, które jej zabrałam z wczorajszej kolacji, więc zjadłam je przeżuwając z rozkoszą. Naleśnik sam w sobie był ciut słodki i miał troszeńkę dżemu. Udawałam, że to nie problem. Wszak to obiad, a nie dodatek do kawy.

W domu byliśmy późno, więc po zjedzeniu kolacji (warzywka + paluszki rybne) położyłam Olę i zasnęłam razem z nią. Film mi się urwał zupełnie, obudziłam się po 2 w nocy, Wojtek już spał w łóżku, więc tylko umyłam zęby i przebrałam się w piżamę i poszłam dalej spać. Byłam zdezorientowana, nieprzytomna i baaardzo zmęczona. Czy to skutki poniedziałku? Braku kawy? Braku cukru?

Dzień 2


Obudziłam się zupełnie bez energii. Po prysznicu poczułam się trochę lepiej. Na śniadanie zjadłam znalezionego w aucie naleśnika z wczoraj (spoko, nie leżał na dywaniku czy między siedzeniami tylko elegancko w pudełku  na siedzeniu). Potem, w pracy Weetabix z mlekiem. I potem zaczęła się walka z sennością i zmęczeniem. Głowa mi leciała, oczy same się zamykały. Czułam, że jestem bliska pójścia do pokoju obok i zeżarcia Mikołaja albo dwóch. Zamiast tego zmusiłam się do zjedzenia obiadu w stołówce.
Nie napiłam się kawy. Chyba bałam się, że podczas picia będę koniecznie chciała zjeść "coś dobrego". Pod koniec dnia zaczęła mnie koszmarnie boleć głowa. Może to skutek braku kofeiny? Wzięłam tablety, bo przede mną była jazda po dziewczyny, a potem z nimi na angielski.

W aucie dałam Idzie przekąski, bo czekały ją kolejne dwie godziny bez obiadu. Niestety nie miałam lepszego pomysłu, wiec kupiłam jej jogurt, rogalika i ryżowy chleb z czekoladą. Miałam ochotę jej to pożreć.

W szkole angielskiego mój wzrok padał głównie na stolik, na którym leżała pusta, brudna filiżanka po herbacie, a na talerzyku pokruszony precelek maślany. Chciałam go zjeść. Chciałam znaleźć całe pudełko tych ciastek i zjeść od razu, tak żeby mój rozsądek nie zdążył zareagować ;-)
W torbie Oli znalazłam pudełko z plackami bananowymi. Były trochę słodkie, wiec dwa zjadłam od razu i zmartwiłam się, bo Ola też chciała i jadła z chęcią. W sumie wzięła z pudełka trzy placki, ale dwa upuściła na podłogę, więc wyrzuciłam. Trzeciego gdy jej upadł - zjadłam. Nie mogłam znieść myśli, że coś tak dobrego wyląduje znów w koszu.

Wieczorem w domu nie umiałam się skupić. Ida coś mówiła, Wojto coś chciał mi pokazać, Ola jojczała, obiad się podgrzewał... myślami byłam przy imprezie roczkowej i śniadaniu na następny dzień. Czuje, że mój mózg nie pracuje zbyt owocnie.

Teraz pije gorzką herbatę i marzę o czekoladzie. Wiem gdzie leży i niemal słyszę jak mnie woła. Ból głowy wrócił. Chyba czas spać... ;-/

Jak być sprawną na starość?

W niedzielę dokonał się w mojej głowie mały przełom. 

Stało się to w kościele, ale nie ma wymiaru duchowego. 

Siedziałam w bocznej ławce i w czasie Komunii przede mną przemaszerowały setki osób. Większość z nich to były osoby starsze. Patrzyłam na nie obojętnie zastanawiając si, którą babcią bym chciała być za 40-50 lat. I po dłuższej chwili zorientowałam się, że nie potrafię wybrać. Każda z tych pań (ale panowie również) wyraźnie kulała, chodziła o lasce, była otyła, zgarbiona, na wózku, powłócząca nogami, ... i tak dalej. Pomyślałam sobie, że ja bym chciała być babcią sprawną fizycznie. Energiczną i zdrową.

Być zdrowym... marzenie chyba każdego. Na wiele rzeczy, które się dzieją z naszym zdrowiem nie mamy wpływu: geny, wypadki, pech... Jest natomiast wachlarz chorób, których doczekujemy się na własne życzenie. Należą do nich choroby kręgosłupa, problemy z krążeniem i sercem, choroby oczu,  otyłość, ogólny brak sprawności. Całkiem sporo! Co zrobić by się przed nimi ustrzec?

Na kręgosłup - ważna jest postawa, pozycja i czas siedzenia przed kompem, ćwiczenia fizyczne, sposób noszenia/podnoszenia.
Na krążenie- nogi do góry, odpowiednie ubranie, ćwiczenia, dieta.
Choroby oczu - noszenie okularów słonecznych, różnorodne patrzenie (nie kilka godzin bez przerwy w kompa).
Otyłość - dieta, ruch.
Brak sprawności - aktywność i ruch.
Inne - smarowanie i chowanie się przed słońcem, unikanie zanieczyszczeń powietrza.

Kiedy miałam naście, a potem dwadzieścia parę lat wydawało mi się, że jeszcze nie jestem w wieku, który determinuje moją starość. Że jeszcze nie muszę dbać o pewne rzeczy, że jeszcze jestem za młoda. Być może tak było, być może nie, natomiast teraz mam dziesięć lat więcej i zdecydowanie nie jest za wcześnie, aby zadbać o siebie. Wiem, mogę zachorować na coś na co nie mam wpływu. Mogę ulec wypadkowi i i tak będę niesprawna. Warto jednak zaryzykować i się postarać - a nuż uda mi się być żwawą babcią Martą ;-)

...no dobra. Pofilozofowałam, a teraz czas przejść do czynów. Siedziałam tak sobie w niedzielę w nocy przy kompie, trochę segregowałam zdjęcia, trochę pisałam posta, w międzyczasie skubałam sobie czekoladę. A raczej czekoladzisko rozmiar XXXL. Zjadłam chyba 3/4 opakowania i nagle do mnie dotarło. Muszę rzucić słodycze.

O tym, że jem ich za dużo to wiem od zawsze.
O tym, że cukier zabija wiem od dawna.
O tym, że cukier uzależnia przekonałam się na własnej skórze.
O tym, że próbowałam wiele razy ograniczać słodycze i nigdy skutecznie - to też wiedzą wszyscy wokół mnie.

Kiedyś poczytałam artykuły na temat cukru i tak mną one wstrząsnęły, że nie byłam w stanie wziąć do ust niczego co zawierało cukier. Byłam zaskoczona w ilu rzeczach on się znajduje oraz jak bardzo mój wstręt jest silny. Udało mi się po raz pierwszy w życiu rzucić słodycze. Nagle poczułam, że mogę bez nich żyć. Nagle zaczęłam czuć, że potrawy mają inne, bardziej intensywne smaki. Wszystko smakowało inaczej, nawet w ziemniakach odkrywałam nuty smakowe, o których istnieniu wcześniej nie miałam pojęcia. Nie pamiętam co się stało, że się złamałam. raz...drugi... i poleciało. Zapomniałam o tym co przeczytałam w artykułach. Wyleciały mi z głowy szczegóły, te które mną na tyle wstrząsnęły by w ogóle zmienić dietę i został tylko komunikat "cukier jest niezdrowy". To było za mało, już nie czułam obrzydzenia, już się na nowo rozkręcałam w pożeraniu słodyczy.

Jak się do tego zabrać tym razem?

 Jak się umówić sama ze sobą by dotrzymać sobie słowa?

Czy ja naprawdę wytrzymam bez kawek z ciastem? Czy wytrzymam bez czekolady? W ostatnim czasie i tak rzadko kiedy kupuję słodycze i się obżeram, no ale jak już się zdarzy to nie mam hamulców.

Cukier podobno powoduje ograniczenie możliwości mózgu. Ogłupia. Spowalnia. Sprawia, że nasz organizm jest jak zardzewiała maszyna. Czy nie jedząc cukru odczuje różnicę? Czy poza tęsknotą za słodkim smakiem zyskam energię? Czy będę się mogła lepiej skupić i poprawi mi się pamięć?

...takie myśli pojawiły mi się w nocy z niedzieli na poniedziałek. Postanowiłam, że spróbuję, choć wiem, że będzie boleć. Postanowiłam też opisać na blogu moją bitwę z nałogiem, aby sama siebie motywować oraz może zachęcić kogoś do tego samego - jeśli będą pozytywne efekty.

Z niedowierzaniem obejrzałam najnowszy PowerPoniedziałek Kamili Rowińskiej. Tu link. Dotyczył dokładnie tego co sobie wymyśliłam - detoksu cukrowego. Czy to nie przedziwny zbieg okoliczności? Słowo daje, że wpadłam na mój plan z 8 godzin przed publikacją odcinka!

Okej...a zatem....zaczynam. Trzymajcie kciuki!! Będę zdawać relacje jak mi idzie...




sobota, 1 września 2018

Czy warto iść na Śnieżkę z dzieckiem?

To będzie post instruktażowy dla tych, których nie interesuje zwyczajne chodzenie po górach i którzy brzydzą się skuteczną organizacja czasu.
Wracając ze szlaku zaliczyliśmy długi i przyjemny spacer, m.in. przy wodospadzie

(wyprawa odbyła się w październiku 2016 roku)

Można wędrować po górach na wiele sposobów, zwiedzać Karpacz krok po kroku, ale jeśli ktoś ceni sobie oryginalne sposoby, chciałoby się wręcz powiedzieć hipsterskie to zapraszam do lektury.

Jak planować podróż z dzieckiem?

Najlepiej krótko i niestarannie. Nie sprawdzać zbyt wielu informacji, nie szukać, nie dociekać.

Co ze sobą zabrać?

Ze dwie grubaśne książki na głowę. Ciepłe ubrania zabierają za dużo miejsca, a jedzenie najlepiej zostawić w lodówce.

O której wyruszyć z Karpacza?

Jak się będzie gotowym. Nie ma co nastawiać budzika, organizm sam wie kiedy już jest wyspany. Spakować można się tuż przed wyjściem, przecież to żadna filozofia.
Dodatkowo, dla bardziej wyluzowanych można jeszcze zaliczyć przejażdżkę na koniu zanim się wyjdzie.

Ida czyści konia przed jazdą
przygotowanie do jazdy
Co spakować do plecaka?

Lupę, miarkę oraz notes do prowadzenia dziennika obserwacji Krasnoludków. Dużo czekolady. Jak jest chłodno to pić nie trzeba.

Jak zacząć wejście na Śnieżkę?

Najlepiej zaparkować nie pod tą górą co trzeba i kawałek pójść złym szlakiem w nadziei, że jakoś to będzie. Mapę najlepiej kupić gdzieś po drodze, najwyżej się kilka kilometrów nadłoży.


Po dostaniu się na właściwy szlak można się nie spieszyć. Układać kamyczki, szukać Krasnoludków, robić liczne przystanki na jedzenie.

pomiary

dokumantacja fotograficzno pomiarowa

Jak się wspinać?

Iść.


Szczyt. Co dalej?

Drugi szczyt, bo okazuje się, że to tak naprawdę dopiero przed-szczyt. Kluczem do sukcesu jest dokonanie obliczeń, z których wynika, że nie ma szans na kontynuowanie wspinaczki i zakończenie jej przed zachodem słońca. Należy biec do stacji kolejki po czym stać w kolejce do kasy około godzinę

Po powrocie do domu można paść i nawet nie otworzyć książki.


Dzień drugi

Można nie spieszyć się z wyjazdem, w centrum Karpacza zawsze znajdzie się dużo miejsc parkingowych. Aby dodać odrobinę dezorganizacji można spontanicznie się rozdzielić. Główny tragarz i przewodnik może iść piechotą, a reszta wjeżdża kolejką. 

Wjechanie kolejką zajmuje więcej czasu niż wejście piechotą (metoda na to dostępna w osobnym poście pt "Jak owocnie marnować czas z dzieckiem").
Wędrówkę należy zacząć niezwłocznie ponieważ w schronisku i tak nie ma gdzie usiąść. Wejście na szczyt jest utrudnione przez tłumy wchodzące i schodzące wąską dróżką jednocześnie.

Sama Śnieżka to nic ciekawego, beznadziejne widoki, pełno kamieni, nikogo tam nie znaliśmy, więc była drętwa atmosfera.




Nie bójmy się zadać kluczowych pytań:

Czy pięciolatek wejdzie na Śnieżkę? Tak. 

Ile się wchodzi na Śnieżkę? Różnie bywa jak widać.

Czy warto iść na Śnieżkę? Chyba nie.

Co ciekawego w Karpaczu? Nie było okazji się przekonać.