wtorek, 20 maja 2014

Margate ...czyli kentowski Kołobrzeg

Pogoda była superaśna, wiec wybraliśmy się na plażę. Spacerując po miasteczku najbardziej podobały mi sie sklepy ze starociami (na zdjęciu wystawa z kilku z nich - od starych szkolnych małych krzesełek po stare obdrapańce designerskie)

schody do morza

tłumy jak w Kołobrzegu, hałas, syreny, dmuchane zamki, wypożyczalnie parasoli. I co druga gromada to Polacy - pierwszy raz doświadczyłam tutaj takiego czegoś, jak do tej pory nasz język był raczej rzadko słyszany, co nas dziwiło i cieszyło jednocześnie. W Gillingam jak do tej pory zdarzyło mi się może ze trzy razy słyszeć polski na placu zabaw czy ulicy.

Słysząc szum morza, czując piach pod stopami i słońce na (spalonym na mahoń) karku zatęskniłam na wakacjami. Pod namiotem. W jakiejś małej miejscowości. Z pustawą plażą....





Idusi się bardzo podobało. Bawiła się w piachu, uciekała przed falami, zsikała się do wody, zbierała puszki i inne śmieci, lepiła z tatusiem mini morrisa (a tatuś walczył ze sobą, bo upierała się, że światła mini ma na dachu, antenę ze starej rurki wbijała w błotnik, a na końcu robiła kro-je, kro-je hihih) i jak przystało na wycieczkę - jadła frytki łapkami oblepionymi piachem. Nasikała też do kraki ściekowej na parkingu, ale ciiiii :-)

Bardzo szybko był odpływ - woda cofała się w oczach - jak wchodziliśmy na plażę woda była na schodach, teraz daleko, daleko przed nimi
 za zatoczka była cała pod wodą, a teraz zostało błotko

Było superaśnie. Leniwy poranek, katedra, morze, spokojny powrót do domu i normalny wieczór ... :-) w jeden dzień!

dla fanów Matrixa znalazłam ulicę Trinity ;-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz