niedziela, 4 listopada 2012

plum plum


ŚRODA
Dziś postanowiliśmy spróbować Idę wsadzić do pełnej wanny wody, żeby ją przygotować do basenu, na który mam nadzieję w końcu kiedyś się wybierzemy. Przyjęła to ze spokojem i fajnie się bawiła. Ja też hihihih











Strój kąpielowy jest bombowy i jeszcze luźny, więc będzie z niego długo korzystać. Woda ma nieciekawy kolor, bo  jest w niej gar krochmalu i Oilatum ;-) Moja bluzka była tak sztywna po tej kąpieli, że można było ją złamać na pół hihi

Wojtek próbował zrobić sobie z Idą zdjęcie „z ręki”. HA HA HAA!
 ładnie Idunia wyszła, prawda?

CZWARTEK
Rano odwiedziły nas panie P. czyli Aneta i mała Julia. Dziewczynki nie wykazały w stosunku do siebie ani krzty ciekawości – tak jakby na co dzień leżały obok siebie ! Julia jest miesiąc starsza, nie widać, prawda?

Potem wybrałyśmy się na spacer z misją „zrobić badanie krwi”. Niestety, laboratorium było już zamykane, więc czeka nas podobny spacer jutro. Przy okazji widziałam fajny napis na przejściu dla pieszych oraz niezwykle głupi most – niby jest podjazd dla wózków a jakby go nie było…


Wieczorem, jak przyszła pora na deser dla Idy to tradycyjnie mogła sobie wybrać smak. Wojtek postawił przed nią na blacie kilka słoiczków i macała macała aż w końcu położyła łapkę na jednym z nich i…szpur! Na podłogę! A na podłodze kafelki, więc hałas był obłędny, a słoik roztłukł się na mak. Po pierwsze zdziwiło mnie, że się nie wystraszyła tego rumoru. Nic sobie z niego nie zrobiła – wręcz mam wrażenie, że jej się podobało hihiih A po drugie jak się Wojto przyjrzał słoiczkowi to się aż zaśmiał bo to było mango z…bananem. A w końcu Ida daje nam znaki, że nie lubi banana – pewnie przeczytała na słoiczku i się wkurzyła, że próbujemy ja przechytrzyć no i …trach ;-)


 podłoga w kuchni jest paskudna. Kafelki są poobtłukiwane i połamane i wyglądają jakby były brudne, albo jakby było na nich pełno śmieci, nie mogę się do tego przyzwyczaić.

PIĄTEK
Wstałyśmy i szybko zebrałyśmy się do przychodni. Jak wychodziłyśmy z budynku to padał deszcz i sypnęło gradem. Przestało na szczęście zanim pozapinałam i pookrywałam Idę, więc spokojnie wyszłyśmy na dwór. Po jakiś 500 metrach zaczęło znów padać, a chwilkę potem walnęło gradem! Tak padało, tak sypało, że ja przemokłam w jednej chwili – czapka, rękawiczki, płaszcz, szalik, który miałam na płaszczu, dżinsy, buty…wszystko! W dodatku strasznie wiało, więc ciężko było prowadzić wózek (sflaczały mu kółka, więc nawet normalnie ciężko już nim jeździć), dokrywać folią Idę, bo wiatr nią szarpał i kulki wpadały do środka, i jeszcze przytrzymywać czapkę i do tego iść. W pewnym momencie chciałam schować torebkę pod wózek żeby mi nie przemokła (portfel, książeczka zdrowia Idy, aparat, telefon…), ale jak zobaczyłam co tam jest to się załamałam… Było tam tyle kulek gradu, że nie było w ogóle widać dna, potem wygarniałam rękami całe garście! Jak doszłam do tego centrum z mostem to siadałam na ławce, odsapnęłam, wytarłam okulary, wysmarkałam nos i poszłam dalej. Na szczęście już się przejaśniało.

Niestety, okazało się, że w tym rozwiniętym kraju nie można tak „o se” iść do laboratorium zrobić badań, nawet jeśli chce się za to samemu zapłacić, trzeba przejść przez „ręce” lekarza żeby wypisał zamówienie na badania. No to poszłam się zarejestrować … i cyrk. Bo muszę się zapisać do przychodni… a nie mogę jeśli nie mieszkam w GB na stałe. A potem, że nie mogę jeśli nie mieszkam z kimś kto jest już zapisany do tej przychodni. W końcu okazało się, że w ogóle to do tej przychodni się zapisać nie mogę bo jest za daleko od miejsca gdzie mieszkam. (Po fakcie przyszło mi do głowy że mogłam powiedzieć fałszywy adres, i tak tu nie ma meldunków…). Zapytałam babki czy musze to wszystko jeśli ja chcę zapłacić sama za te badania … poszła zapytać menagera. Po wielu, wielu minutach wróciła do mnie zapytać jakie badania konkretnie chcę zrobić – podałam jej nazwy. Poszła dalej rozmawiać z menago. Przylazła z powrotem i pyta właściwie dlaczego chce te badania robić i ile Ida ma miesięcy itd. Podałam wszystkie informacje – zaś zniknęła. I taki ping-pong. W końcu przyszła i oznajmiła, że menago się nie zgadza na to żeby prywatnie zrobić te badania (!!), bo jest wysoce prawdopodobne, że wyniki wyjdą wysokie i nie można tak „bez lekarza” wydać tych wyników, trzeba będzie je omówić. No i dupa zbita. No to mówię, że chcę do lekarza – a ona na to, że nie u nich bo nie nasz rejon, ale że jak chce to ona zadzwoni do szpitala. Ok – zadzwoniła, ale tam doradzono, żeby iść do przychodni, a wrrrrrrr! No to mnie pyta czy ma podzwonić po przychodniach – tak, proszę. Podzwoniła, niczego się ciekawego nie dowiedziała, ale napisała mi dwie nazwy przychodni i spytała czy mam samochód. Kiedy odparłam, że nie to się bardzo zmartwiła, bo to podobno daleko. Zgłupiałam – to przychodnia, która nie jest moim rejonem jest blisko, a te, które są w rejonie są daleko?! Napisała mi tylko nazwy, więc spytałam o adres (ależ to dziwne, prawda?) i się zaczęło od nowa… nikt nie znał adresu, więc napisała mi tylko orientacyjnie okolice… No masakra. Podziękowałam jej bardzo, bo całe to załatwianie trwało 2,5 godziny!!!!!!!!!!!!! Poświęciła dużo czasu, ale co z tego jak nic nie osiągnęłam i w dodatku zwątpiłam czy kiedykolwiek zrobię te badania…

Zła i rozczarowana wracałam do domu i choć świeciło słońce to wiał straszny wiatr, zzzimny, a ja miałam wszystkie ciuchy mokre, więc marzłam koszmarnie. Jak doszłam do domu to w klatce złapał mnie Paweł i pożyczyłam mu folię na wózek, bo chcieli się wybrać na spacer a swojej nie mają. Chciał trochę pogadać, ale ja uciekłam do domu się przebrać i ogrzać, bo czułam, że nawet mózg mi się lekko zmroził.
Jak przyjemnie było wskoczyć w suche ciuchy, grube skarpety, napić się gorącej herbaty… poczułam się dużo lepiej, ale do samego wieczora nie czułam się tak w stu procentach ok. Obawiałam się, że dopada mnie jakieś przeziębienie i zapadłam w sen przed 22! Nawet śniadania Wojtowi nie zrobiłam tylko poszłam spać do wyra.

Ale ale! Jak wróciłyśmy do domu to czekała nas przefajna niespodzianka. List! A raczej gruba koperta od Agi D. Wiedziałam, że to bardziej dla Idy niż dla nas, więc od razu dałam jej kopertę do rozpakowania.
W środku były ciuszki dla niej, wszystkie jeszcze za duże, więc ufffff, nie przyszły za późno ;-) Małej się bardzo podobały co widać po uśmiechu:

Oglądała, oglądała, szarpała, aż się zmęczyła. Nie miałam za bardzo siły jakoś szczególnie jej usypiać, więc ją po prostu zostawiłam w wyrze i jak potem przyszłam sprawdzić co słychać to zastałam taki oto obrazek:
Potem, jak się obudziła to nadal bawiła się kopertą. Najlepsze zabawki są najprostsze!






SOBOTA
Dziś postanowiłam spróbować dać Idzie jajko. Tzn. ugotowane żółtko – coś mi się tak obiło o uszy, że z białkiem się powinno dłużej czekać. Taaa… w tych jedzeniach Idy ze słoika to jest tak, że wybieram np. „jabłka z gruszką” , podgrzewam, karmie ją i tak sobie z nudów czytam etykietkę…a tam info, że poza tymi owocami jest jeszcze jajko, ryż, mleko albo inne dziwne rzeczy. A zatem Ida ma już zaliczone i jajko i mleko krowie i ser żółty. Nic jej nie było. W każdym razie to żółtko podziabałam, pięknie się rozkruszyło, zostały tylko niewielkie, mięciutkie grudeczki, wymieszałam z jedzeniem i jak zaczęłam ją karmić to okazało się, że ona to czuje! Każda łyżeczka, na której widziałam kawałeczek żółtka wywoływała u niej skrzywienie i aż ją telepało. Ale dzielnie zjadła wszystko. Z małą pomocą ulotki, którą się zainteresowała i odwróciła jej uwagę.(nota bene ulotka zabrana wczoraj z przychodni o profilaktyche chlamydii hihiihih ). Będę ją musiała przyzwyczajając powoli do różnych konsystencji w dziobie. Rozmawiałam z mamą i mi podpowiedziała – dawać jej do buzi kawałek chleba, wędlinkę, owoc –  nawet tak tylko żeby się bawiła jęzorem i oswajała. Spróbowałam potem z jabłkiem. Najpierw się bawiła całym, potem patrzyła jak obieram, jak kroję, jem… dałam jej kawałek do ręki to się bawiła, ale do dzioba nie wzięła. Jak jej dałam spróbować to się skrzywiła i tyle, drugi raz nie dała sobie wcisnąć, więc trzeba poczekać na następna okazję.





Jak wrócił Wojto to go wyciągnęłam na spacer i zakupy. Przechodząc mostem zauważyliśmy, że trwały wyścigi kajaków!

 na pierwszym zdjęciu widać dwie rzeczy: po pierwsze dwie jednostki mało się nie zderzyły i nie wywaliły, a po drugie strzałką zaznaczyłam nasze okna ;-)
Kupiliśmy kartę do internetu! Ciekawe w ile dni ją wykończę, ale już dosyć tego, basta! Chcę do świata! Chcę do sieci, tra lalalla!!!
Wracając spotkaliśmy się z Pawłem i Anetą i kawałek razem spacerowaliśmy. W holu nasze dziewczyny jak na komendę się obudziły, ale nie interesowały się sobą ani trochę ;-)
Ida bardzo chciała jeść, więc ja zajęłam się karmieniem jej, a Wojto karmieniem nas i zrobił przepyszny obiadek (łosoś, zapiekane ziemniaczki i marchewka, mniam, mniam, mniam. Przy okazji, jak poczułam zapach i smak cytryny to pomyślałam jedno:  jak ja bym chciała się napić tequili!).
Po kolacji nastąpiła seria czułości i miłości, karmienie Iduchy (do deserku wkruszyłam jej ciastka, większe okruszki niż żółtka, też nią wzdrygało, ale jest łakomczuchem na deserki, więc zjadła z wylizaniem słoika).





Jak już dwa moje stworzonka poszły spać (jedno z nich rzecz jasna w ciuchach na kanapie) to ja przyłączyłam się do internetu… Rany! Jak mnie tu długo nie było! Czy zdołam nadrobić zaległości? Na razie obejrzałam bloga Asi, jakich ja mam fajowych siostrzeńców…jak ja bym ich wyściskała! Już niedługo, już niedługo…. :-)) Polecam też bloga Szymona, na razie nie ma tam zbyt wiele, ale jest sesja Idy, więc warto zajrzeć  TUTAJ
Spadam, teraz z internetem będę pewnie pisać więcej i częściej! Nie wiem tylko jak z wklejaniem zdjęć, bo na razie mi nie wychodzi, nie chcą się ładować….
Do zaś!

P.S. Mam 1p za minutę na domowe telefony… tylko nikt z kim chcę pogadać nie ma domowego telefonu!

1 komentarz:

  1. Ale Iduśka ma fajnie, ciągła dostawa nowych super ciuchów, stroje kompielowe, body PUMa...fiu fiu. JAk nie od Wujka z UK, to od cioci z USA.
    A podłoga w kuchni nie za bardzo? dziwi Cię to? Jak każdy lokator tak jak Wy rozbija na niej słoiki.....

    OdpowiedzUsuń