poniedziałek, 26 listopada 2012

Leniwy weekend

Sobota zaczęła się dla nas bardzo wcześnie, bo o 5.30. Karmiłam Idę i miała tak zatkany nos katarem, że postanowiłam jej go wyssać, co równało się z szarpainą, płaczem, krzykiem, piskiem, a w efekcie totalnym rozbudzeniem. Jak już się pogodziła, że odessałam smarki to zaczęła się bawić stopami, gadać itd. Generalnie czad. Po 6 wstał Wojto i zanim wyszedł do pracy to sobie chwilę razem posiedzieliśmy, a Ida u siebie gygała i grrrygała. Nie wiem, o której zasnęła i czy w ogóle, bo ja poszłam do wyra jak tylko Wojtek wyszedł do pracy i obudziłam się po 9 jak Ida wołała o jedzenie. Potem siedziała przed oknem, potem na macie, a potem znów poszła spać. A ja w tym czasie na kanapie..z ksiażką… Żyć nie umierać! Obudziła się akurat wtedy kiedy Pyziak jechał do szpitala, więc musiałam się oderwać od lektury i podążyć za jękiem. Mniej więcej w połowie ubierania body zauważyłam przez okno, że wraca Wojto, więc pognałam, razem z półnagą Iduchą do dużego okna w pokoju pomachać. Opłacało się, bo Wojto niedosyć, że nam odmachał to jeszcze się uśmiechnął! (To duży postęp, bo do niedawna nie odmachiwał, bo się wstydził ;] ). Ciąg dalszy dnia spędziliśmy jak ciepłe kluchy, na przytulaniu, zabawach, gadaniu, jedzeniu… i tak nastał wieczór.




Wypadł dzień kąpieli, więc Wojto nawarzył krochmalu, wymiąchał wodę z Oilatum i Ajda z ogromną radością zaczęła się kąpać. Wierzga ostatnio nogami i woli stać niż siedzieć, więc trzeba jej „ręcznie” zginać nogi. Ale w kąpieli jest przekochana. Cierpliwie znosi mycie głowy, przewracanie, sikanie konikiem morskim prosto w twarz, chlapie nogami i rękami, wyławia zabawki, ssie pieluchę, na której leży (to przy okazji całkiem pożywny posiłek: skrobia + parafina+ mydło) i gdyby woda nie stygła to moglibyśmy ją tam trzymać i trzymać. 

Czasem COŚ ją gryzie…




Usypianie było katastrofą. To znaczy najpierw usnęła niemal od razu przy karmieniu, opłynęła zmęczona. Jak już sobie leżała, przykryłam ją i postanowiłam wsmarować jej w nos maść majerankową – ostrożnie. Taaa… nie wyszło, obudziła się i wkurzyła, darła się i piszczała i nie chciała się dać udobruchać.




Resztę wieczoru spędziłam oglądając Xfactora (James Arthur wymiata!) a w przerwach czytając. Potem tak mnie wciągnęło, że przegapiłam połowę programu, ale skończyłam książkę. Fajna była, a co ważniejsze – w planach wydawnictwa jest kolejna! A nawet trzy kolejne, tylko jedna kulinarna, a jedna z ciekawostkami o Jeżycjadzie – na pewno będzie czadowa! 

W niedzielę spaliśmy sobie „ile wlezie”, albo raczej do pierwszego krzyku. Właściwie Ida najpierw sobie sama ze sobą gada, gyga, mruczy i dopiero potem zaczyna charakterystyczne „eeeeee”. Jak pójde od razu to na tym się kończy, a jak nie chce mi się wstać to się to „eeee” kilka razy jeszcze powtarza, a potem przeradza się w krzyk. A płacze całkiem inaczej niż kiedyś. Najśmieszniej jak brzmi to „aj jejeeeeejaaaj”.






Przyniosłam ją do naszego wyra i całkowicie pochłonęła ją zabawa gumką do włosów. Fajnie tak nigdzie się nie spieszyć, dziś Wojto postanowił nawet nie jechać na car bota żeby móc bez stresu leżeć w łóżku. Należy mu się, bo codziennie koło 20 pada jak kawka i żadnego pożytku z niego nie ma. Jak wróci z tej delegacji to chyba weźmie 2 tygodnie urlopu tacierzyńskiego i będzie odsypiał.

Robiąc śniadanie troszkę mi się przypaliła folia w piekarniku i włączył się alarm pożarowy w mieszkaniu. Wojto wcisnął guzik, pootwieraliśmy wszystkie okna i ufff, drugi raz się już nie załączył. Ida siedziała w czapeczce i kocu żeby jej nie zawiało, a ja chciałam jak najszybciej skończyć pichcenie, bo stresuje się tymi alarmami.

Ida od kilku dni wcina obiadki dla siedmiomiesięcznych bobasów, takie nie zmiksowane tylko pogniecione. Dziś i wczoraj wcinała np. spaghetti carbonara, z całkiem dużymi kawałkami makaronu. Radzi sobie doskonale. Karmienie trwa dłużej, ale już się nie dławi, nie robi zdziwionych oczu, nie cofa jej się i w ogóle je wyluzowana. No i słoiki są większe, więc bardziej się najada – Wojto zastanawia się czy nie ZA bardzo, bo wygląda już jak mały ludzik Michelina. Policzki okrąglutkie, oczy robią się w małe szparki, uda ma jak prosiaczek, a jak siedzi to na brzuchu robi się jej tyle zmarszczek, że wygląda jak mops.

Po obiedzie i zabawie poszła spać, ale niestety nie pospała zbyt długo, bo nagle włączył się jakiś straszny dźwięk. Słyszałam go już kilka razy podczas pobytu tutaj, wył króciutko, myślałam, że to domofon, podnosiłam słuchawkęi nikogo tam nie było, więc wzruszałam ramionami i zapominałam. Dzisiaj wyło i wyło. Okazało się, że to druga czujka, obok tej, która nam wyje jak coś przypalimy wisi inna – nie wiedzieliśmy do dzisiaj do czego służy. Nie ma żadnego guzika do wyłączania, nie pomógł reset korków, nie dało się go wyrwać ( ;-] ) więc posłałam Wojta do sąsiadów żeby zapytał czy wiedzą co to. Okazało się, że u nich też to wyje i że to alarm pożarowy. Trochę się zestresowałam, kazałam Wojtowi zadzwonić do Pawła żeby spytać czy u nich też to wyje, okazało się, że tak, więc błyskawicznie zaczęliśmy się zbierać do ewakuacji. Biegałam po domu próbując ubrać siebie i Idę (była rozespana i w samych śpiochach) mając na uwadze, że jak się pali to nie wolno zbierać żadnych klamotów tylko jak najszybciej uciekać. Z drugiej strony musiałam ubrać Idę bo taka spocona i w samych śpiochach zaraz by dostała zapalenia płuc albo coś. Łapnęłam też nasze portfele, saszetkę z dokumentami i udaliśmy się do wyjścia. Na schodach natknęliśmy się na innych, schodzących z wyższych pięter i jeden z chłopaków powiedział, że to fałszywy alarm, bo przypaliły mu się tosty. Trochę się uspokoiłam, a on stanął z kumplem na parterze pod panelem alarmowym (takie duże urządzenie, w którym da się zresetować alarm albo sprawdzić skąd się zaczął), popatrzyli na niego i zaczęli się z niewyraźnymi minami drapać po głowie. Wyszliśmy przed budynek, było tam już mnóstwo osób, kilka nawet w piżamach! Po chwili usłyszeliśmy syreny strażackie, ale z rozmów dowiedzieliśmy się, że jakaś dziewczyna wychylała się chwilę wcześniej przez okno i krzyczała, że przeprasza za zamieszanie, ale przypaliły jej się burgery. Swoja drogą nadal była w mieszkaniu, tak jak cała gromada dzieciaków w mieszkaniu nad nami, mieli akurat przyjęcie urodzinowe (z dołu widzieliśmy baloniki i rozwieszane napisy) i stali w drzwiach balkonowych gapiąc się na nas, zgromadzonych na dole jak na świetną atrakcję. Trochę to nierozsądne, bo jak się okazuje i ci chłopacy od tostów i ta dziewczyna sądzili, że to przez nich włączył się alarm – oni wyszli, a ona nie. Skoro w jednym czasie w dwóch mieszkaniach mogło się coś przypalić to równie dobrze w którymś mogło się też faktycznie coś jarać, wiec zawsze trzeba postępować zgodnie z instrukcją i wyjść, a nie „myśleć”. Przecież nigdy nie można mieć pewności, że to tylko przypalone śniadanie…

Dwa wozy strażackie zajechały pod budynek i co zaczęli robić niemal wszyscy stojący tam ludzie łącznie z nami? Zdjęcia! :-)



Strażacy weszli, po kilku minutach wyszli, odjechali, a my mogliśmy wracać. Ida była zmarznięta. W tym pośpiechu wrzuciłam ją w kombinezon (potem Wojto zauważył, że miała w rękawie zgiętą rączkę, ale nawet się nie skarżyła), chwyciłam też czapkę, ale na nóżkach miała tylko cienkie śpioszki, więc starałam się ją ogrzewać w mojej kurtce. Stres minął…. Odetchnęłam z ulgą i wróciłam do mieszkania, a Wojtek wraz z Pawłem poszli na pobliskiego popołudniowego car boota. Wrócił niestety z niczym, bo były tylko cztery stragany hihi. To już było czwarte albo piąte podejście na ten targ, więc mam nadzieję, że ostatni. 

Taka refleksja: ZAWSZE warto być ubranym, uczesanym i mieć w domu porządek – nawet jak się nikogo nie spodziewamy to może ktoś przyjść (coś o tym wiem – jak nie kominiarz to gość od ankiet azbestowych, a ostatnio kurier z paczką dla sąsiadów). Po kilku nocnych akcjach pożarowych pod naszym blokiem i teraz, po dzisiejszym alarmie mam jeszcze jeden wniosek. Trzeba sobie przemyśleć plan ewentualnej ewakuacji. Wyobrazić sobie, że trzeba natychmiast wybiec z domu. Jaka kolejność działań? Co zabrać? Już od dłuższego czasu zastanawiam się jak przechowywać ważne dokumenty żeby ich w razie czego nie stracić. Chyba trzeba by spakować saszetkę albo kopertę z najważniejszymi dokumentami i umieścić w takim miejscu, żeby w razie czego dało się ja porwać i uciekać. Myślałam też już nawet o tym co zrobić jak nie można uciekać drzwiami… o ile tu na pierwszym piętrze są alternatywy, tak u nas, na jedenastym jakoś tak nie bardzo… W każdym razie do listy zakupów po powrocie musze dopisać gaśnicę do kuchni. Taką małą. Wojta prosiłam, obiecał mi kupić, ale na razie jeszcze tego nie zrobił, więc muszę się tym zając sama, będę się pewniej czuć.










Wieczorem trwały zabawy ojca z córką m.in. karmienie jej paluszkami słonymi. Nie chodziło o to, żeby jadła tylko żeby podrapała dziąsła i bardzo jej się to podobało. Jak jej wsadziłam kawałek paluszka do specjalnego ustrojstwa od Asi to nie chciała go ciamkać. Może jeszcze się nauczy. Daliśmy jej też ciastko – takie specjalne, dla dzieci. Do tej pory wkruszaliśmy jej do owoców żeby jadła gluten, ale pomyślałam, że ono będzie świetnym drapaczem dziąsełek. Spodobało jej się, ale ku mojemu przerażeniu po chwili zobaczyłam w jej dziobie kilka wielgachnych okruchów. Namoczyło się i rozpadło w jej buzi. Rzuciłam się na nią żeby jej to wygmerać z dzioba, ale ona go zasznurowała i zaczęła ciamkać. Wojto mnie uspokajał, że na pewno się nie zadławi, nie zakrztusi, ale ja z niedowierzeniem patrzyłam jak ona to memla, a po dłuższej chwili uśmiecha się promiennie pokazując dziąsełka z poprzyklejanymi jeszcze gdzieniegdzie kawałeczkami. Poradziła sobie! Więc może chrupki też by już się spisały? Choć wydaje mi się, że skórka chleba była by lepsza, bo nie przykleja się do podniebienia i dłużej się ją gryzie. 

Wojto w sobotę zamieszczał moją pisaninę i próbował wkleić filmiki, ale się nie udało. Nie wiem czy dziś mu się uda, ale jeśli tak to zajrzyjcie na poprzedniego posta, powinny być trzy.

P.S (wojto) Niestety filmików nadal nie udaje mi się wkleić.

1 komentarz: