środa, 7 listopada 2012

7,5 kilograma siedzącego szczęścia!

Ida od szóstej nie chciała już spać, więc koło 7 wstałyśmy z wyra. Ona jak zwykle zaliczyła sesje zbierania plotek przed oknem, a ja w tym czasie się ubrałam, zjadłam i spakowałam torbę na wyjście. Potem ogarnęłam Idę i poszłyśmy do pobliskiego sklepu do bankomatu. Niestety, nie zadziałał, więc musiałam iść do centrum. Po drodze, na trawniku pod jednym z budynków widziałam czaszkę – może jakiś student wypadł po pijaku przez okno i się rozłożył?


W sumie nie było daleko. Wypłaciłam pieniądze i kręciłam się jak smród po gaciach tam i z powrotem w poszukiwaniu postoju taksówek. Już…już miałam się kogoś zapytać jak w końcu znalazłam. Na samym środku głównej ulicy. Ale, ale… nie żebym była aż taka niepociumana! Po pierwsze one naprawdę maja postój NA ŚRODKU ulicy, tzn. nie wzdłuż chodnika tylko między dwoma pasami ruchu (kto by tam patrzył!) a po drugie to miasto jest na wskroś rozkopane więc koparki, barierki i inne takie mi zasłaniały. W każdym razie jak już się dokulałam do taksówki to zastanawiałam się co się mówi? Nie jeżdżę taksówkami to nie jestem obyta hihih. Czy się mówi „dzień dobry” i ładuje do środka? Czy wypadałoby najpierw zapytać „można?”. Albo spytać „czy zawiezie mnie pan tu i tu?”. Zgłupiałam i nie wiedziałam, liczyłam na to że pan sam wyskoczy widząc wózek i zanim się zdążę odezwać to sam coś powie… ale nie. Gość siedział i robił coś na telefonie, w ogóle mnie nie zauważył aż nie otworzyłam drzwi i nie spytałam „can I go with you?” Głupie pytanie, ale inne nie przyszło mi do głowy. Zapakowałyśmy się do środka, Ida smacznie spała, pan taksówkarz poszedł się spytać kolegów gdzie jest ta przychodnia do której chciałam jechać (choć pokazałam mu adres, pełny, nawet z kodem pocztowym) i jak już się wywiedział to wsiadł, załączył muzykę i ruszyliśmy. Niestety, choć czarna- to nie była to charakterystyczna, londyńska taksówka (taką jeszcze nigdy nie jechałam!), ale jakaś inna fajna luksusowa, czysta i wygodna bryka. Pan był Arabem i muzykę też puścił jakąś taką „habibi”, więc zrobiło się jeszcze mniej angielsko hihihi. Wysiadłyśmy pod samą przychodnią i ruszyłam do boju. 

Postanowiłam tym razem nie tłumaczyć się na zapas, wyjaśniać co i dlaczego tylko z kopyta powiedziałam w recepcji, że chcę zapisać córkę do przychodni. Pani powiedziała, że nie ma sprawy i dała mi do wypełnienia formularz składający się z miliona stron. Trochę mi ręce opadły, ale okazało się, że jedynym trudnym pytaniem było to o mój numer telefonu ;-) Musiałam prosić Wojtka żeby mi przesłał mój własny numer, bo inaczej go nie potrafiłam odczytać ;-) 

Po wypełnieniu formularza i rozebraniu nas ze wszystkich warstw ubrania (no dobra, nie ze wszystkich, absolutne minimum zostawiłam) podeszłam do lady, oddałam pani formularz i w napięciu czekałam co powie. Już w myślach słyszałam „ale za daleki adres”, „ale my nie rejestrujemy obcokrajowców”, „ale trzeba mieć jakiś tam numer”…) a tymczasem pani powiedziała „w porządku, dziękuję”. Zatkało mnie z wrażenia. Ale tylko na chwilkę, bo okazało się, że najszybciej możemy się zobaczyć z lekarzem…za tydzień! TYDZIEŃ!!! Gdybym ja wiedziała, że tu będą takie cyrki to bym rozpoczęła te wszystkie procedury miesiąc temu, dla pewności! A tak wykonamy te badania (bo wykonamy, prawda?!?!?!) ze sporym poślizgiem. Dobrze, że to nic bardzo pilnego! Zapytałam też czy jest możliwość zrobienia prywatnie badań w laboratorium i mi pani powiedziała, że NIE! Nie kumam bazy. Dlaczego?!?! O co chodzi? Chyba przestanę narzekać na NFZ! Takiej wolności jak nam daje NFZ to w świecie ciężko znaleźć – tu nie mogę zapłacić za badania choć się upieram, a w Polsce możemy se płacić za wszystkie badania nawet jak nie chcemy hihihi.
No i na co ja nas tak rozbierałam? Żeby za sekundę ubrać się z powrotem? Siadłam sobie na krzesełku w poczekalni, dałam Idzie pić, pozbierałam myśli, a potem zauważyłam wagę, więc ja wykorzystałam do zważenie tego naszego Maleństwa. To pomiar taki niezupełnie dobry, bo w ubraniu i pieluszce, ale po odjęciu mojej wagi okazało się, że Ida waży 7,5 kilo. Wyszło 7,6 ale powiedzmy że ubranie i soczek… to trzeba trochę odjąć. Właśnie zajrzałam do książeczki. 26 września, czyli 5 tygodni temu ważyła 6,2 kg !!!! Robi się z niej mały angielski kaszalot! Nazwisko lekarza, do którego nas zapisano brzmi „Albouz”, jakoś tak nie po angielskiemu, więc czuję, że będzie to Hindus. Ciekawe jak nam pójdzie dogadanie się… ha ha ha!

Ok, po zważeniu Idy ubrałyśmy się i poszłyśmy szukać przystanku autobusowego. Był bardzo blisko, pod dużym Tesco. Miałam 30 minut do najbliższego busa, więc poszłam na „zakupy”. Tak naprawdę chciałam rozmienić pieniądze, no ale też przy okazji nie marznąć i zobaczyć czy jest coś fajnego w dużym sklepie. Niestety bardzo się rozczarowałam. Trochę już myślę o prezentach świątecznych i „powitalnych”, ale naprawdę nie wiem co mogłabym przywieźć? Z Anglią kojarzy się herbata, ale w sklepach w Stockton są opakowania rodzinne – nie mam tyle wagi bagażu żeby kupić takie duże paki! (chyba, że kupię jedną i porozdzielam torebki między poszczególne osoby ihihihi). W ogóle to w tym mieście nie ma sklepu z takimi typowymi pamiątkarskimi rzeczami jak kubki, ręczniki czy magnesy – nie ma! Nie znalazłam nawet widokówek, a o naparstku nawet nie ma co myśleć. Może kiedyś trafimy na wycieczkę do miasta bardziej nastawionego na turystów hihih. Jak nie Redcar to jakieś Dziury Lisa, gdzie żywej duszy…

Ok, zakupy się nie udały, więc chwyciłam byle co żeby tylko rozmienić pieniądze w kasie (hmm, ciekawe, że tym „byle czymś” przez przypadek okazały się ciastka) i poszłam na przystanek. Zaczęło padać, więc musiałyśmy siedzieć pod dachem. Chwilę przed autobusem przyszedł na przystanek wielki facet, ciemnoskóry, który szedł i sam do siebie śpiewał ;-) Ubrany był w płócienne spodnie, zabudowane buty, czarną marynarkę z różową butonierką (o ile tak się nazywa taka jakby chusteczka wystająca z kieszonki na klacie?) i biało-różową koszulę. Miał też kapelusz i torbę na ramię – nie mam pojęcia czy był stuknięty czy po prostu radosny, ale niestety głupio mi było robić mu zdjęcie ;-)


Ida z rozbrajającą obojętnością zniosła jazdę autobusem (zwykłym, niestety nie trafił nam się double decker) i po 11 byłyśmy już z powrotem w domu. Dałam Idzie obiadek (jak go otworzyłam to nogi się pode mną ugięły ze smrodu: brokuły z kalafiorem i serem – fuuuuuuuj!). Czekałam na jakąś śmieszną reakcję Idy, ale ona wciągnęła cały słoik bez mrugnięcia. Kochane dzieciątko!




Tak w ogóle to niniejszym oficjalnie ogłaszam : Ida siedzi! Jeszcze wczoraj nie była taka zdolna, dziś już siedzi sobie sama, schyla się i wykręca po zabawki, trzyma je w powietrzu i przekłada z rączki do rączki, a jak traci równowagę to się wycofuje z ruchu albo balansuje łapkami.



Oczywiście, co jakiś czas zdarza jej się przewalić,


ale naprawdę świetnie sobie radzi!




Coraz sprawniej przewraca się też z boku na bok i na brzuch. To jest moment mig mig i już ;-) Robię jej na noc naprawdę wysokie zapory coby się nie skulała z wyra.


Wyprałam jej w końcu dwie zabawki kupione na carboocie dwa tygodnie temu i bardzo jej się podobają. Taką dużą gąsienicę (o imieniu Katerpilar) wali po głowie żeby grzechotała. Ja jej to pokazałam, ale nie wiem czy odgapia czy po prostu sobie uderza po swojemu. Ta gąsienica bardzo mi się podoba, bo jest kolorowa, z różnych materiałów i można ją naciągnąć i wtedy wraca terkocząc, a na deser w kuprze ma piszczałkę. Jak my się zabierzemy do domu z tym wszystkim?!
Poza Katerpilarem zafascynowała ją suszarka na pranie. Stała na kanapie opierając się o moje ramię i najpierw ściągała skarpetki (ja odwieszałam i tak w kółko) a potem chwyciła za rurki i ciągnęła do siebie. Skubana huśtała całą, zawieszoną praniem suszarką! 



A wieczorem, jak już leżała prawie goła czekając na kąpiel zaskoczyła nas czymś jeszcze. Otóż pomiędzy piskami i gruchaniem zaczęła mówić pierwsze sylaby!! Babcia pewnie się ucieszy :-)


Baba baba grrrrr

Do zobaczenia jutro!


P.S. Czy jeszcze ktoś chce obstawić który ząb i kiedy pierwszy się pojawi? No dalej, dalej… ;-)

3 komentarze:

  1. Ja nie wierzę, jak ona się rozwija szybko. Jak wrócicie to chyba już chodzić będzie :-) To ten klimat angielski, smog?

    OdpowiedzUsuń
  2. u nas nie ma smogu :-) co najwyżej opary z elektrowni. Może właśnie dla tego tak szybko rośnie :-). Marta nie wspominała ale już zaczyna się wspinać jak ma się czego chwycić i próbuje stanąć na nogach. To dopiero nadciąga armagedon.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń