środa, 5 grudnia 2012

Scaraborough

Carboot z rana jak śmietana! Pojechaliśmy sami z Idą, bo Pawłowi się nie chciało, prosił Wojtka tylko o znalezienie pluszowej piramidki dla Julki. Łaziliśmy sobie spokojnie i znalazłam piramidkę, ale tak mi się podoba, że nie wiem czy ją Pawłowi oddamy. Na razie się suszy po praniu, będziecie mogli ją zobaczyć na zdjęciach z przyszłych postów. Może Ida się nią pobawi tutaj, a potem, jak wyjedziemy Wojto odsprzeda ją Pawłowi? Poza tym kupiliśmy fajową kaczkę –radio. Do wanny, można z nią pływać! Gdyby się Wojtowi tak bardzo nie podobała to moglibyśmy ją dołączyć do CZYJEGOŚ prezentu urodzinowego, tak mi się wydaje, że by pasowała… ;-D


No i zupełnie za darmo dostałam nadmuchiwanego kościotrupa ! 

Po carboocie wróciliśmy na szybkie drugie śniadanko i pojechaliśmy na wycieczkę. Tym razem do Scaraborough, miasta nad morzem, jakieś 1,5 godziny jazdy od nas.


Zaczęliśmy od oceanarium. Jak tam było fajnie! Wielkie akwaria z rybami, żółwiami, konikami morskimi! Na „dzień dobry” było wielkie akwarium z płaszczkami i rekinami i innymi stworzeniami. Było od góry otwarte i spokojnie można było zanurzyć rękę , można było nawet dotknąć ryb, bo zupełnie się ludźmi nie przejmowały. Rekiny były „malutkie” ale i tak ta ich wystająca znad wody płetwa robi wrażenie! Dotykanie ryb choć możliwe jest tam zabronione – ciekawe ile paluchów zjadły rekinki? Akurat nam się trafiło ich karmienie – pani z różowymi włosami wsadzała do wody jakąś padlinę na kiju i podtykała im pod sam nos – a one wcale się nie rzucały, chyba nawet ostatni kęs został jej na kiju i żaden nie chciał zjeść. W tyłkach im się widocznie przewraca! Wojto trzymał Idkę na rękach i wszystko jej opowiadał do uszka.





Były tam różne meduzy, od takiej co samotnie pływała sobie dostojnie, powoli z długimi parzydełkami, po takie małe bączki z adhd, które pływały jak szalone, a były też tam takie świecące, hipnotyzujące. Mieć takie akwarium w domu to musi być dobra terapia relaksacyjna.




Widzieliśmy różne żółwie, w tym giganta pływającego sobie z rekinami. Ciężko było go sfotografować, bo choć wyglądał na starego to ruszał się żwawo ;-D





Niesamowite stworzenia! Chciałabym pracować w jakiśm zoo. (coś z tyłu głowy podpowiada mi, że pracuję hihihi).
Zobaczyliśmy też koniki morskie (pierwszy raz widziałam na żywo!), jeżowce (ach, ta Chorwacja…), smoki morskie (przedziwne stworzenia, też trafiliśmy na karmienie), pingwiny, a także mogliśmy podotykać rozgwiazdy i kraby. Było superowo!








Po wyjściu z oceanarium zaliczyliśmy krótki spacer po promenadzie. Było okropnie zimno, chyba minusowa temperatura, bo woda, która się rozchlapywała o betonowy murek zamarzała na chodniku. Mimo to było fajnie, szum i roztrzaskiwanie fal, darcie mew, kolorowe domki plażowe i w oddali klif… ech.. Mewy (oczywiście nie te same!) słychać nawet w Stockton i musze powiedzieć, że to cudny odgłos. Czasem myślę sobie, że chciałabym mieszkać nad morzem żeby je słyszeć. I żeby jeść gofry hihihi.





..przy bliższym przyjrzeniu się panoramie można zobaczyć pewnego szalonego człowieka tańczącego z wózkiem… ;D


..tak, to Wojto ;D 

Byliśmy bardzo zmarznięci, więc udaliśmy się do jedynego miejsca na horyzoncie, które świeciło światełkiem nadziei na coś ciepłego do picia. Miejsce to jest widoczne na jednym z poprzednich zdjęć, taki biały budynek na tle skał. W środku było super! Cieplutko, prawdziwy ogień w kominku, głośno od rozmów i śmiechów, dwa psy leżały sobie plackiem na podłodze między nogami właścicieli, wystrój taki przytulny i angielski, że mordki nam się od razu roześmiały. Ja byłam głodna, więc zamówiłam sobie „gigantyczny Yorkshire pudding z wołowiną”. Gigantyczność jego polegała na tym, że zamiast małych puddingów był jeden wielki, w kształcie kapelusza grzyba, a w nim pływało w sosie mięcho. Postanowiłam to zamówić, bo nigdy nie jedliśmy w knajpie nic typowego, a skoro jesteśmy w Yorkshire to kiedyś trzeba było spróbować. Mało tego! Postanowiłam się zangielszczyć do bólu i wypiłam do tego herbatę z mlekiem! Podzieliłam się tym daniem również z Idą – zjadła zarówno ziemnaki jak i kawałek puddingu no i mięsko. Dałam jej też ciut herbaty z mlekiem, ale się krzywiła niemiłosiernie – nasza krew! Jak można pić takie świństwo?! Troszkę dokarmiałam też Wojta, a Ida w międzyczasie siedziała ładnie w dziecięcym krzesełku i namiętnie zrzucała ze stołu wszystko co było w jej zasięgu. Kiedyś oglądaliśmy z Wojtem program o dzieciach, w którym mówili, że zrzucanie przedmiotów i podnoszenie ich przez rodziców i znowu zrzucanie to bardzo ważny etap w rozwoju dzieci. Już nie pamiętamy dlaczego, hihih, ale za każdym razem jak „bawimy się” w tą zabawę to patrzymy na siebie porozumiewawczo, wzdychamy i mówimy „to ważny etap rozwoju” ;D Było fajnie! Ech, nie fajnie, było super! Nawet dobrze, że Paweł z nami nie pojechał, bo spędziliśmy fajny wieczór tylko w naszym gonie. (na zdjęciach nie widać poza nami nikogo, ale jak tam weszliśmy to było mnóstwo ludzi, tylko dwa stoliki puste).






Właśnie siedząc tam dostałam smsa od Asi B. i sobie pomyślałam, kolejny raz zresztą, że to niesamowite, że obojętnie gdzie się jest i co się robi to można zadzwonić, albo napisać do dowolnego zakątka na Ziemi. No więc siedząc przy kominku w pubie w Scaraborough wysyłałam smsa do Bielska. Znad Morza Północnego w Beskidy! W sekundę! 

Wycieczka zakończyła się na tyle wcześnie, że Iduch zjadł deserek i poszedł o normalnej dla siebie porze spać. Cudny dzień!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz