W końcu udało nam się wybrać razem, w trójkę na spływ. W kalendarz wpisałam go już chyba w okolicach maja, ale wiadomo jak jest - plany planami, a w życiu różnie wychodzi. Pogoda była niezbyt obiecująca już na kilka dni przed, więc w ogóle nie "czuliśmy blusa" i nie chciało nam się pakować, zbierać, a nawet myśleć o jechaniu.... No, ale... nauczeni doświadczeniem, że jak rezygnujemy z powodu pogody to na samym spływie jest idealna i czujemy się jak frajer-trąby ostatecznie się zmusiliśmy, spakowaliśmy i w piątek wieczorem, w deszczu wyruszyliśmy do Krupskiego Młyna.
Gdy przyjechaliśmy na miejsce już stało kilkanaście namiotów, ale życie obozowe toczyło się niemrawo ze względu na deszcz... Ida zasnęła w aucie wymęczona przedszkolem (o tak! chodzi do przedszkola!), więc zabraliśmy się za rozstawianie namiotu. jak na zamówienie - przestało padać, więc namiot został rozstawiony, my zasiedliśmy przed nim, pod daszkiem, nalaliśmy sobie piwo (cytrynowe, jedno na spółkę, szał) i z powrotem zaczęło padać. Posiedzieliśmy chwilę a potem poszliśmy budzić Iduchę. Na biwaku był wypaśny plac zabaw, więc do 23 Ida hulała...
Następnego dnia, słońce obiecująco wyszło zza chmur, nim jeszcze zdążyliśmy na dobre wyleźć z pieleszy i się ubrać przyjechała reprezentacja Bali: Rafał z Arturem. Rześcy i gotowi do drogi.
Po oficjalnym powitaniu (na którym gwiazdą był Bartek Ł. i jego pies w kapoku Gienek) ruszyliśmy!
Artur w pełnym rynsztunku (dobrze, że nie w rynsztoku!)
Stan wody w rzece był baaardzo niski, dlatego wystawało z niej mnóstwo przeszkód. Pokonywanie ich kajakiem dwuosobowym do najłatwiejszych zadań nie należy... ;-)
... a czasami było aż tak... ;-)
Nie nudziliśmy się
"piątka" przybijana wiosłem
przeszkody...przeszkody....wszędzie przeszkody
Pierwszy etap to było ok 11 km. Niby mało, ale przez te liczne przeszkody dość mocno się zmęczyliśmy ;-)
Wieczorem było ognisko i kiełbachy. Poprzedniego wieczoru też niby było ognisko, tylko żaden ze zgromadzonych "facetów" nie był w stanie utrzymać ognia - a właściwie nikt o to nie dbał. Rozpalać chcięli plastikiem.... a jak pierwsze podpalone gałązki zaczęły przygasać to przytachali pień gruby na 25 cm i długi na 3 metry, po czym wrzucili go na środek ogniska i ...chyba mieli nadzieję, że sam się cudownie porąbie na kawałki i ułoży w stosik. O ile w ogóle wiedzą jak się robi ognisko....Ech... ta dzisiejsza młodzież....
Trzeba było Rafała i jego siekierki oraz chęci żeby z soboty na niedzielę płonęło spore, fajne ognisko, przy którym zasiadła spora część obozowiska. Widać tam trochę mnie i Idkę.
Drugi etap w niedzielę miał ok 13 km i był łatwiejszy - nurt był bardziej wartki a i przeszkód dużo mniej.
Po przypłynięciu na metę było zakończenie spływu, na którym Idka dostała dyplom dla najmłodszego uczestnika spływu,
a Bale.... zdobyli ZŁOTO w kategorii męskich dwójek!! To się nazywa debiut! Mina tych, którzy byli bardziej doświadczonymi kajakarzami i dali się pokonać żółtodziobom ( w tym siedmiolatkowi!) musiała być bezcenna.
Podsumowując:
- Mała Panew płytką i niełatwą była
- biwak przyjemny (trzy dni bez prysznica! ha ha ha)
- pogoda jednak była idealna, choć w nocy nieco chłodno
- Ida miała ubaw, choć pod koniec marudziła, że zimno, że chce do domu itd. Ogólnie jednak bez problemowo ;-))
- Bali złoto zobowiązuje do rozwijania kariery ;-)
Jakby ktoś chciał autograf to śmiało, proszę ustawiać się w kolejce! :D
OdpowiedzUsuńPięknie : ) Chyba znowu musze przekonać męża żeby znowu wziąć małego na Pilice
OdpowiedzUsuń